01.03.2012
(czwartek)
|
Uczestnicy ruchu drogowego |
Pierwszy
marca. Ta informacja działa na nas nieco elektryzująco. Czas zabrać się za
uczelniane obowiązki. Wyruszamy w wyprawę na drugi kraniec miasta, by odwiedzić
naszą nową uczelnię. Tak, zważywszy, że sama Lima liczy sobie ponad 8 milionów mieszkańców,
(podczas, gdy np. całe Czechy mają 10,5 miliona) to jest to prawdziwa wyprawa. Po
wyjściu z domu wędrujemy do pobliskiego ronda. Podejmujemy ryzyko przejścia
przez pasy. Szczęśliwie będąc już po drugiej stronie, spośród chaotycznego
ruchu samochodów, udaje nam się wypatrzyć autobus z napisem „La Molina”. Jest to nazwa
dzielnicy, w której znajduje się nasza Uczelnia. Wskakujemy do środka mijając w
drzwiach „naganiacza”. Naganiacz to osoba, która jedną ręką trzymając się drążka
przy drzwiach i niemal wisząc w powietrzu, z niewyrażoną prędkością na minutę
wyrzuca z siebie potok słów wskazujących kierunek, w którym podąża autobus. Zajmujemy
miejsca w ostatnim rzędzie by mieć wszystko na oku. Gdy autobus rusza,
naganiacz robi rundkę po autobusie pobierając opłatę od pasażerów. Gdy
podchodzi do nas, pytamy, czy są bilety ulgowe. Tylko za okazaniem legitymacji.
Aga próbuje pokazać kartę ISIC z napisem student, ale nie spotyka się to z
przychylnością naganiacza. Próbujemy dalej. „A czy są bilety miesięczne?”.
Naganiacz wciska nam bilety do ręki i mówi tylko, że powie nam gdzie mamy
wysiąść. Przemierzamy ulice Limy. Obserwujemy jak raz po raz wsiadają i
wysiadają ludzie. „Baja!” – Słyszymy, gdy ktoś chce wysiąść przez tylne drzwi.
|
Peruwiańskie Indianki |
W
pewnym momencie na ulicy widzimy Indianki z małymi dziećmi. Widok jest dla nas
tak egzotyczny, iż Aga robi zdjęcie. Dalej dojeżdżamy do dużej ulicy, która na
mapie w linii prostej ciągnie się, aż na wysokość naszej Uczelni. Teraz powinno
już pójść szybko. Tym czasem, niebo pokryte jest chmurami. Jednakże w Limie rzadko,
kiedy pada deszcz. Do tego, w tej chwili jest bardzo ciepło. Wręcz
niewiarygodne wydaje się nam fakt, iż nasz naganiacz przez cały ten czas ani na
chwilę nie zaprzestaje nawoływań. Co więcej, posuwając się stopniowo na przód,
gdyż szybciej nie jest to możliwe z powodu korków, widzimy o wiele więcej
podobnych naganiaczy. Zewsząd rozbrzmiewają klaksony. Jeden autobus zajeżdża
drogę drugiemu, z nieba leje się żar, a nam wydaje się, że jesteśmy w betonowej
dżungli, gdyż nigdzie na horyzoncie nie widać ani drzew, ani zieleni. W momencie, kiedy wysiadamy, mija godzina.
Trzeba nam jeszcze podejść kawałek. Kilka razy pytamy o drogę i w końcu
trafiamy do wejścia z dużym szyldem „Universidad San Ignacio de Loyola”. Brama wejściowa
jest zamknięta. Podchodzimy do drzwi, gdzie zatrzymuje nas ochroniarz. Pyta o
legitymacje. Na szczęście mamy przy sobie zaproszenia przesłane przez Uczelnię.
Wchodzimy do środka. Na wprost wejścia znajdują się flagi, różnych państw.
|
Na Uczelnii
|
Odnajdujemy
biuro „stosunków międzynarodowych” z hiszp. Relaciones Internacionales, gdzie
zostajemy miło przyjęte. Rozmawiamy z młodą dziewczyną niewiele starszą od nas,
której tata jest Japończykiem. Akemi doradza nam jakie przedmioty najlepiej
wybrać i do kiedy musimy tego dokonać. Kręcimy się jeszcze trochę po
uczelnianym kampusie. Znajdujemy stanowiska z Internetem i korzystając ze
sposobności, piszemy wiadomości do bliskich. Zachodzimy też na stołówkę. Za 8
soli kupujemy zestaw dnia. Dostajemy talerz z ryżem, panierowanym kurczakiem i
sałatką z kapusty. Do tego na osobnej tacce, ziemniaki w sosie koloru żółtego o
dotąd nieznanym nam smaku i napój. Aga bierze sok z marakui, a ja chichę.
Chicha w kolorze przypomina sok z czarnej porzeczki, ale wytwarzana jest o
dziwo z ziaren kukurydzy. Pamiętam jak pierwszy raz o Chichy dowiedziałam się z
odcinków W.Cejrowskiego. Patrzyłam z zaskoczeniem w ekran telewizora jak to
zaszyte gdzieś w głębi selwy Indianki, mielą w swych ustach kukurydzę, by
następnie wypluć ją do miski i po odpowiednim czasie podać swoim mężom do picia.
Stąd też, wnikliwym wzrokiem badam teraz
zawartość mojego kubka. Zważywszy, iż jest to jedna z lokalnych specjalności,
czuję się w obowiązku, by jej posmakować. W drodze powrotnej do domu
postanawiamy wziąć tzw. „combi” czyli mały bus. Pytamy naganiacza - Santa
cruz ?, czyli o ulicę na, której mieszkamy, a ten kiwa by wchodzić. Wskakujemy
do środka i zajmujemy 2 wolne z przodu miejsca. Aga siedzi na pojedynczym
siedzeniu tuż obok rozsuwanych drzwi. Busik rusza dynamicznie przy w pełni
otwartych drzwiach i zawieszonym na drążku „naganiaczu:, a Aga w ostatniej
chwili łapie się siedzenia by nie wypaść. Podchodzi do nas naganiacz i prosi o
2,5 sola od każdej z nas. Na to oburzamy się. - 2,5 ale chyba dla gringos. 1,2 sola
Nie więcej – mówimy. To cena jaką zapłaciłyśmy w drodze na Uczelnię. A w
rozmowach ze znajomymi powiedziano, że nie zapłacimy więcej jak 2. Chociaż nie
są to jakieś straszne pieniądze, to oburza nas myśl, że ktoś może chcieć nas
oszukać. Naganiacz, mówi, iż 1,2 to opłata do jednego z mostów, a tam dokąd my
jedziemy, płaci się więcej. Kobieta, która siedzi obok mnie kiwa głową, że tak właśnie
jest. Cóż robić. Zapisujemy to na konto kolejnego doświadczenia. Busik zbacza z
głównej drogi i zjeżdża w miejskie uliczki. Przejeżdżamy przez kolejne dzielnice
obserwując codzienne, głośne życie Limy. Prawie po 2 godzinach jazdy ze
zdziwieniem stwierdzamy, że oto z powrotem jesteśmy na ulicy pod naszym domem.
uff 1h tam + 2h powrot :)
OdpowiedzUsuńGdansk-Gdynia tez tak wychodzi w korkach! wiec tranquilas :)