czwartek, 8 marca 2012

W drodze na uczelnię


01.03.2012 (czwartek)  


Uczestnicy ruchu drogowego
Pierwszy marca. Ta informacja działa na nas nieco elektryzująco. Czas zabrać się za uczelniane obowiązki. Wyruszamy w wyprawę na drugi kraniec miasta, by odwiedzić naszą nową uczelnię. Tak, zważywszy, że sama Lima liczy sobie ponad 8 milionów mieszkańców, (podczas, gdy np. całe Czechy mają 10,5 miliona) to jest to prawdziwa wyprawa. Po wyjściu z domu wędrujemy do pobliskiego ronda. Podejmujemy ryzyko przejścia przez pasy. Szczęśliwie będąc już po drugiej stronie, spośród chaotycznego ruchu samochodów, udaje nam się wypatrzyć autobus z napisem „La Molina”. Jest to nazwa dzielnicy, w której znajduje się nasza Uczelnia. Wskakujemy do środka mijając w drzwiach „naganiacza”. Naganiacz to osoba, która jedną ręką trzymając się drążka przy drzwiach i niemal wisząc w powietrzu, z niewyrażoną prędkością na minutę wyrzuca z siebie potok słów wskazujących kierunek, w którym podąża autobus. Zajmujemy miejsca w ostatnim rzędzie by mieć wszystko na oku. Gdy autobus rusza, naganiacz robi rundkę po autobusie pobierając opłatę od pasażerów. Gdy podchodzi do nas, pytamy, czy są bilety ulgowe. Tylko za okazaniem legitymacji. Aga próbuje pokazać kartę ISIC z napisem student, ale nie spotyka się to z przychylnością naganiacza. Próbujemy dalej. „A czy są bilety miesięczne?”. Naganiacz wciska nam bilety do ręki i mówi tylko, że powie nam gdzie mamy wysiąść. Przemierzamy ulice Limy. Obserwujemy jak raz po raz wsiadają i wysiadają ludzie. „Baja!” – Słyszymy, gdy ktoś chce wysiąść przez tylne drzwi.
Peruwiańskie Indianki
W pewnym momencie na ulicy widzimy Indianki z małymi dziećmi. Widok jest dla nas tak egzotyczny, iż Aga robi zdjęcie. Dalej dojeżdżamy do dużej ulicy, która na mapie w linii prostej ciągnie się, aż na wysokość naszej Uczelni. Teraz powinno już pójść szybko. Tym czasem, niebo pokryte jest chmurami. Jednakże w Limie rzadko, kiedy pada deszcz. Do tego, w tej chwili jest bardzo ciepło. Wręcz niewiarygodne wydaje się nam fakt, iż nasz naganiacz przez cały ten czas ani na chwilę nie zaprzestaje nawoływań. Co więcej, posuwając się stopniowo na przód, gdyż szybciej nie jest to możliwe z powodu korków, widzimy o wiele więcej podobnych naganiaczy. Zewsząd rozbrzmiewają klaksony. Jeden autobus zajeżdża drogę drugiemu, z nieba leje się żar, a nam wydaje się, że jesteśmy w betonowej dżungli, gdyż nigdzie na horyzoncie nie widać ani drzew, ani zieleni.  W momencie, kiedy wysiadamy, mija godzina. Trzeba nam jeszcze podejść kawałek. Kilka razy pytamy o drogę i w końcu trafiamy do wejścia z dużym szyldem „Universidad San Ignacio de Loyola”. Brama wejściowa jest zamknięta. Podchodzimy do drzwi, gdzie zatrzymuje nas ochroniarz. Pyta o legitymacje. Na szczęście mamy przy sobie zaproszenia przesłane przez Uczelnię. Wchodzimy do środka. Na wprost wejścia znajdują się flagi, różnych państw.
Na Uczelnii
Odnajdujemy biuro „stosunków międzynarodowych” z hiszp. Relaciones Internacionales, gdzie zostajemy miło przyjęte. Rozmawiamy z młodą dziewczyną niewiele starszą od nas, której tata jest Japończykiem. Akemi doradza nam jakie przedmioty najlepiej wybrać i do kiedy musimy tego dokonać. Kręcimy się jeszcze trochę po uczelnianym kampusie. Znajdujemy stanowiska z Internetem i korzystając ze sposobności, piszemy wiadomości do bliskich. Zachodzimy też na stołówkę. Za 8 soli kupujemy zestaw dnia. Dostajemy talerz z ryżem, panierowanym kurczakiem i sałatką z kapusty. Do tego na osobnej tacce, ziemniaki w sosie koloru żółtego o dotąd nieznanym nam smaku i napój. Aga bierze sok z marakui, a ja chichę. Chicha w kolorze przypomina sok z czarnej porzeczki, ale wytwarzana jest o dziwo z ziaren kukurydzy. Pamiętam jak pierwszy raz o Chichy dowiedziałam się z odcinków W.Cejrowskiego. Patrzyłam z zaskoczeniem w ekran telewizora jak to zaszyte gdzieś w głębi selwy Indianki, mielą w swych ustach kukurydzę, by następnie wypluć ją do miski i po odpowiednim czasie podać swoim mężom do picia. Stąd też,  wnikliwym wzrokiem badam teraz zawartość mojego kubka. Zważywszy, iż jest to jedna z lokalnych specjalności, czuję się w obowiązku, by jej posmakować. W drodze powrotnej do domu postanawiamy wziąć tzw. „combi” czyli mały bus. Pytamy naganiacza - Santa cruz ?, czyli o ulicę na, której mieszkamy, a ten kiwa by wchodzić. Wskakujemy do środka i zajmujemy 2 wolne z przodu miejsca. Aga siedzi na pojedynczym siedzeniu tuż obok rozsuwanych drzwi. Busik rusza dynamicznie przy w pełni otwartych drzwiach i zawieszonym na drążku „naganiaczu:, a Aga w ostatniej chwili łapie się siedzenia by nie wypaść. Podchodzi do nas naganiacz i prosi o 2,5 sola od każdej z nas. Na to oburzamy się. - 2,5 ale chyba dla gringos. 1,2 sola Nie więcej – mówimy. To cena jaką zapłaciłyśmy w drodze na Uczelnię. A w rozmowach ze znajomymi powiedziano, że nie zapłacimy więcej jak 2. Chociaż nie są to jakieś straszne pieniądze, to oburza nas myśl, że ktoś może chcieć nas oszukać. Naganiacz, mówi, iż 1,2 to opłata do jednego z mostów, a tam dokąd my jedziemy, płaci się więcej. Kobieta, która siedzi obok mnie kiwa głową, że tak właśnie jest. Cóż robić. Zapisujemy to na konto kolejnego doświadczenia. Busik zbacza z głównej drogi i zjeżdża w miejskie uliczki. Przejeżdżamy przez kolejne dzielnice obserwując codzienne, głośne życie Limy. Prawie po 2 godzinach jazdy ze zdziwieniem stwierdzamy, że oto z powrotem jesteśmy na ulicy pod naszym domem.

1 komentarz:

  1. uff 1h tam + 2h powrot :)
    Gdansk-Gdynia tez tak wychodzi w korkach! wiec tranquilas :)

    OdpowiedzUsuń