piątek, 2 marca 2012

Pierwszy dzień

Niedziela (26.02.2012)

W hostelu

        Nasz hostel aż kipi kolorami. Dostajemy pokój o mocno zielonych ścianach zwany selwą zaraz obok salonu.Wysoki na kilka metrów i z oknami w suficie. W głębi słychać muzykę reagge. Zbieramy ostatki sił, by wziąć prysznic i w końcu pójść spać. W Polsce jest już nowy dzień. Zasypiamy od razu. Nagle budzą nas ostre dźwięki muzyki. No tak, sobota wieczór… zmęczenie bierze górę. O 6:00 rano zaczynamy się kręcić na łóżkach. To jak 12:00 w Polsce. W końcu podnoszę się, otwieram laptop i rozpoczynam poszukiwanie mieszkania. Gdy budzi się Aga, ubieramy się i idziemy na śniadanie serwowane na tarasie naszego hotelu na świeżym powietrzu. Jest duszno i gorąco. Jest około godziny 8:00 a słońce już mocno przypieka. W kuchni na wolny powietrzu spotykamy pewnego Hiszpana z Barcelony, który umila nam śniadanie grą na gitarze. Nadchodzi ta chwila, kiedy musimy przedsięwziąć pierwsze poważne kroki i rozpocząć poszukiwanie lokum, które będzie nas służyło za dom na najbliższe 5 miesięcy. Za radą kilku osób wybieramy się po zakup niedzielnej gazety wraz z ogłoszeniami o wynajmie. Jednak nie możemy się oprzeć by zobaczyć ocean, który jest tuż tuż. Zatem kierujemy się w przeciwnym kierunku. Idąc wąską uliczką, mijamy kolorowe ściany starych, niskich budyneczków wraz z otaczającą je bujną roślinnością. W przypływie euforii robimy zdjęcia wszystkiemu. W końcu docieramy na taras widokowy, skąd roztacza się wspaniały widok na wybrzeże.
Wybrzeże Limy

           Znajdujemy się na szczycie klifu, a pod nami spory spad. Plaże okazują się być całe kamieniste. W drodze powrotnej dołącza do nas znajomy Hiszpan i dalej wędrujemy razem w głąb dzielnicy Barranco. Jest to przyjemna i spokojna dzielnica. Mijamy niskie budynki w stylu kolonialnym, mijamy park miejski i docieramy do małego kiosku z gazetami. Kręcimy się jeszcze po okolicy i kosztujemy pierwszą peruwiańską przekąskę. Zmielony kurczak, z ryżem i cebulą zawinięty w zielone liście, nie wiemy czego. Troszkę nieśmiało, z pewną dozą rezerwy robimy drobne kęsy. Pamiętamy by powoli aklimatyzować nasze żołądki do nowych wyzwań kulinarnych. Podejmujemy również wyzwanie by wykonać telefon z zawieszonego na rogu sklepu telefonu. Kończy się to tym, iż automat połyka nasze monetki, a zamiast obiecanych 61 sekund otrzymujemy 20 i nas rozłącza. Niestety więcej drobnych brak. Umawiamy się na pierwsze spotkanie w sprawie wynajmu mieszkania. Bierzemy nasz pierwszy autobus, który podąża swoim wyznaczonym i odseparowanym o d reszty torem. By się doń dostać należy wykupić w automacie kartę, przyłożyć ją do czytnika i przejść przez bramkę. Spotykamy się z młodą Kanadyjką. Pełne nadziei na wynajem, ze względu na dobrą lokalizację, wchodzimy do nowego budynku przy głównej ulicy w sąsiedniej dzielnicy Miraflores. Po wspólnej rozmowie umawiamy się na telefon. Jesteśmy niemal zdecydowane na wynajem, naszą potencjalną gospodynie trapi jednak fakt, iż miałybyśmy mieszkać w 2 osoby w jednym dosyć małym pokoju. No i co na to inni współlokatorzy? Gdy zamykają się za nami drzwi mieszkania, postanawiamy zobaczyć jeszcze inne wyszukane oferty. Chodzimy po mieście i wyszukujemy kolejne adresy. Niestety nic zdaje się być odpowiednie. Spotykamy się z przekraczającymi nasz budżet cenami i warunkami nie sprzyjającymi mieszkanie na dłuższy czas w dwie osoby. Jednak znajdujemy też plusy. Zwiedzamy pierwszy supermarket o nazwie Wong, który jest mieszanką chińsko-chilijską i przypomina nieco „Almę”. Tam udaje się nam wykupić chipy do telefonów z peruwiańskimi numerami i skosztować Inca Coli. Peruwiańskiej, gazowanej oranżady. Zmęczone ciągłym chodzeniem i gorącem, postanawiamy zatrzymać się w pobliski parku. Tam obserwujemy medytującą na trawie grupę ludzi. Popołudniu umawiamy się z pewnym Couchsurferem, z którym Aga zaczęła się kontaktować jeszcze przed naszym przyjazdem. Towarzyszy mu pewna Niemka, z która podróżuje sama po Ameryce Południowej.  W czwórkę wsiadamy do samochodu Jose, bo tak się nazywa nasz nowo poznany przyjaciel i ruszamy w drogę. Jose pyta nas o rezultaty naszych poszukiwań mieszkania i oferuje możliwość kontynuacji poszukiwań. Dzwonimy do kolejnych ogłoszeń. Jose ma GPS w głowie i sprawnie przemieszczamy się na wskazywane adresy. Ach, cóż za komfort i szczęście mieć samochód i to z kierowcą! Jose wprowadza nas w tajniki, każdej lokalizacji i opowiada o jej okolicy. Niestety. Pomimo tak sprawnej organizacji nie udaje nam się nic znaleźć. Dużo z ofert jest już nieaktualna pomimo, iż minęło dopiero kilka godzin od wydruku gazety. W pozostałych, ceny są zbyt wysokie, a oferowane warunki pozostają daleko w tyle i nie odpowiadają żądanej cenie. Zachodzi już słońce. Na jednej z ulic wysadzamy Stefanię – Niemkę, którą hostuje Jose i zabieramy jego dwie belgijskie koleżanki, z czego jedną Jose również zna z Couhsurfingu. Dostajemy zaproszenie by towarzyszyć im na pokazie fontann. Z chęcią przystajemy. Wjeżdżamy na jedną z większych i zakorkowanych ulic. Mężczyzna ubrany w odblaskową kamizelkę macha na nas by za nim podążać po czym zaczyna biec przed samochodem. Z jego gestów wynika, że mamy kontynuować jazdę, aż do świateł oddalonych o ok. 200m, przy czym sam nie przestaje biec w tamtym kierunku. Nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Prowadzeni przez naszego osobistego kierownika ruchu skręcamy  w mniejszą ulicę, gdzie jest jeszcze trzech podobnych kierowników i wszyscy zaczynają na nas machać. W końcu parkujemy na wolnym miejscu tuż obok stadionu narodowego. Za kilka miesięcy ma się tu odbyć ważny i znaczący mecz Peru-Kolumbia. Idziemy w kierunku parku do którego wejście kosztuje 3 sole. Wszędzie pełno ludzi, szczególnie rodzin z dziećmi. W końcu jest niedziela. Od wejścia powadzą ścieżki, a przy każdej z nich jest jakaś atrakcja.  Dochodzimy do okrągłej, dużej tafli fontanny, na której stoi mnóstwo ludzi, a raczej dzieci. Nagle wystrzeliwują strumienie wody.
Zabawa z fontanną

      Dzieci zaczynają krzyczeć i uciekają na wolne miejsce, pomiędzy strumieniami. Po chwili strumienie zmieniają się i wyskakują w innym miejscu. Cała zabawa polega na tym, by nie zostać zmoczonym i sprawnie unikać strumieni. Jose zapewnia nas, że jest wiele razy udało mu się przejść przez całą fontannę bez najmniejszego zmoczenia. Jednak uczestników tej zabawy chyba nie interesuje takie rozwiązanie bo na nikim nie zostaje nawet jedna sucha nitka. Nie zmienia to faktu, że wszyscy świetnie się bawią i wielką radością jedni moczą drugich. Idziemy dalej, gdzie napotykamy jeszcze kilka zabaw na podobnych zasadach. Dalej przechodzimy obok tunelu z wody podświetlonego na czerwono. Tym razem postanawiamy przyłączyć się do grupki ludzi przez zeń przechodzących. Niektórzy, w tym Aga nie mogą się powstrzymać by nie dotknąć strumienia wody co skutkuje opryskaniem wszystkich wokół. Dochodzimy do miejsca, gdzie przy andyjskich rytmach możemy popodziwiać ubranych w tradycyjne andyjskie stroje Peruwiańczyków. Mijamy jeszcze wiele atrakcji wygłupiając się i robiąc  zdjęcia. Szczególnie jedna przyciąga moją i Agi uwagę. Przycięta i podświetlona na fioletowo zielona formacja w kształcie pochylonego imbryczka, z którego leje się prawdziwa woda i wpada do również przyciętego krzaczka w kształcie filiżanki.
Krzaczek w kształcie imbryczka
        Siadamy na ławce i czekamy na dwóch kolegów Jose, z którymi właśnie rozmawia przez telefon. Czekamy kilka minut, a gdy nadal się nie pojawiają, Jose postanawia wyjść im naprzeciw. Gdy tylko się oddala, dokładnie z przeciwnej strony nadchodzą jego znajomi. Daniel i Abelardo okazują się być nie lada wesołkami i ciągle żartując i śmiejąc się rozkręcają jeszcze bardziej całe towarzystwo. Pada propozycja by pójść na salsę. Oczywiście z Agą nie możemy odmówić sobie takiej przyjemności. Dzieląc się na grupę A i grupę B podążamy do dwóch samochodów. My z Agą i Jose w jednym i reszta w drugim. Parkujemy samochód na jednym z strzeżonych parkingów w Miraflores. Wchodzimy na tętniącą  życiem i kolorami ulicę zwaną calle de Pizzas. Z obydwu stron pełno restauracji i klubów. Jose prowadzi nas do salsowego klubu o nazwie „Son de Cuba”. Nad barem znajduje się scena, na której niemal przez cały tydzień z wyjątkiem niedzieli gra zespół na żywo. Po drugiej stronie klubu znajduje się półpiętro na którym znajdują się stoliczki i stanowisko DJ’a z góry obserwującego tańczących. Jose prosi nas po kolei do tańca i zaczyna się wirowanie. Po jakimś czasie już w komplecie, zaczynamy tańczyć. Mimo całego intensywnego dnia, wstępuje w nas nowa energia i nie możemy pozbyć się kwitnących na naszych twarzach uśmiechów. Chłopaki są pod wrażeniem naszych umiejętności i próbują przekonać nas byśmy towarzyszyli im w niemal codziennych salsotekach. Ponoć niewiele jest dziewczyn, które dobrze tańczą w co ciężko nam uwierzyć. Już pod koniec czujemy się jak dobra paczka przyjaciół, a my z Agą jakbyśmy były w Peru już dobrych parę miesięcy, a nie dopiero jeden dzień. Jose zawozi nas do hotelu i  żegnamy się umawiając na następny… a właściwie za kilka godzin na kolejne spotkanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz