Niedziela (26.02.2012)
W hostelu |
Nasz hostel aż kipi kolorami. Dostajemy pokój o
mocno zielonych ścianach zwany selwą zaraz obok salonu.Wysoki na kilka metrów
i z oknami w suficie. W głębi słychać muzykę reagge. Zbieramy ostatki sił, by
wziąć prysznic i w końcu pójść spać. W Polsce jest już nowy dzień. Zasypiamy od
razu. Nagle budzą nas ostre dźwięki muzyki. No tak, sobota wieczór… zmęczenie
bierze górę. O 6:00 rano zaczynamy się kręcić na łóżkach. To jak 12:00 w
Polsce. W końcu podnoszę się, otwieram laptop i rozpoczynam poszukiwanie
mieszkania. Gdy budzi się Aga, ubieramy się i idziemy na śniadanie serwowane na
tarasie naszego hotelu na świeżym powietrzu. Jest duszno i gorąco. Jest około
godziny 8:00 a słońce już mocno przypieka. W kuchni na wolny powietrzu
spotykamy pewnego Hiszpana z Barcelony, który umila nam śniadanie grą na
gitarze. Nadchodzi ta chwila, kiedy musimy przedsięwziąć pierwsze poważne kroki
i rozpocząć poszukiwanie lokum, które będzie nas służyło za dom na najbliższe 5
miesięcy. Za radą kilku osób wybieramy się po zakup niedzielnej gazety wraz z
ogłoszeniami o wynajmie. Jednak nie możemy się oprzeć by zobaczyć ocean, który
jest tuż tuż. Zatem kierujemy się w przeciwnym kierunku. Idąc wąską uliczką,
mijamy kolorowe ściany starych, niskich budyneczków wraz z otaczającą je bujną
roślinnością. W przypływie euforii robimy zdjęcia wszystkiemu. W końcu
docieramy na taras widokowy, skąd roztacza się wspaniały widok na wybrzeże.
Wybrzeże Limy |
Znajdujemy się na szczycie klifu, a pod nami spory spad. Plaże okazują się być
całe kamieniste. W drodze powrotnej dołącza do nas znajomy Hiszpan i dalej
wędrujemy razem w głąb dzielnicy Barranco. Jest to przyjemna i spokojna
dzielnica. Mijamy niskie budynki w stylu kolonialnym, mijamy park miejski i
docieramy do małego kiosku z gazetami. Kręcimy się jeszcze po okolicy i
kosztujemy pierwszą peruwiańską przekąskę. Zmielony kurczak, z ryżem i cebulą
zawinięty w zielone liście, nie wiemy czego. Troszkę nieśmiało, z pewną dozą
rezerwy robimy drobne kęsy. Pamiętamy by powoli aklimatyzować nasze żołądki do
nowych wyzwań kulinarnych. Podejmujemy również wyzwanie by wykonać telefon z
zawieszonego na rogu sklepu telefonu. Kończy się to tym, iż automat połyka
nasze monetki, a zamiast obiecanych 61 sekund otrzymujemy 20 i nas rozłącza.
Niestety więcej drobnych brak. Umawiamy się na pierwsze spotkanie w sprawie
wynajmu mieszkania. Bierzemy nasz pierwszy autobus, który podąża swoim
wyznaczonym i odseparowanym o d reszty torem. By się doń dostać należy wykupić
w automacie kartę, przyłożyć ją do czytnika i przejść przez bramkę. Spotykamy
się z młodą Kanadyjką. Pełne nadziei na wynajem, ze względu na dobrą
lokalizację, wchodzimy do nowego budynku przy głównej ulicy w sąsiedniej
dzielnicy Miraflores. Po wspólnej rozmowie umawiamy się na telefon. Jesteśmy
niemal zdecydowane na wynajem, naszą potencjalną gospodynie trapi jednak fakt,
iż miałybyśmy mieszkać w 2 osoby w jednym dosyć małym pokoju. No i co na to
inni współlokatorzy? Gdy zamykają się za nami drzwi mieszkania, postanawiamy
zobaczyć jeszcze inne wyszukane oferty. Chodzimy po mieście i wyszukujemy kolejne
adresy. Niestety nic zdaje się być odpowiednie. Spotykamy się z
przekraczającymi nasz budżet cenami i warunkami nie sprzyjającymi mieszkanie na
dłuższy czas w dwie osoby. Jednak znajdujemy też plusy. Zwiedzamy pierwszy
supermarket o nazwie Wong, który jest mieszanką chińsko-chilijską i przypomina
nieco „Almę”. Tam udaje się nam wykupić chipy do telefonów z peruwiańskimi
numerami i skosztować Inca Coli. Peruwiańskiej, gazowanej oranżady. Zmęczone
ciągłym chodzeniem i gorącem, postanawiamy zatrzymać się w pobliski parku. Tam
obserwujemy medytującą na trawie grupę ludzi. Popołudniu umawiamy się z pewnym
Couchsurferem, z którym Aga zaczęła się kontaktować jeszcze przed naszym
przyjazdem. Towarzyszy mu pewna Niemka, z która podróżuje sama po Ameryce
Południowej. W czwórkę wsiadamy do
samochodu Jose, bo tak się nazywa nasz nowo poznany przyjaciel i ruszamy w
drogę. Jose pyta nas o rezultaty naszych poszukiwań mieszkania i oferuje
możliwość kontynuacji poszukiwań. Dzwonimy do kolejnych ogłoszeń. Jose ma GPS w
głowie i sprawnie przemieszczamy się na wskazywane adresy. Ach, cóż za komfort
i szczęście mieć samochód i to z kierowcą! Jose wprowadza nas w tajniki, każdej
lokalizacji i opowiada o jej okolicy. Niestety. Pomimo tak sprawnej organizacji
nie udaje nam się nic znaleźć. Dużo z ofert jest już nieaktualna pomimo, iż
minęło dopiero kilka godzin od wydruku gazety. W pozostałych, ceny są zbyt
wysokie, a oferowane warunki pozostają daleko w tyle i nie odpowiadają żądanej
cenie. Zachodzi już słońce. Na jednej z ulic wysadzamy Stefanię – Niemkę, którą
hostuje Jose i zabieramy jego dwie belgijskie koleżanki, z czego jedną Jose
również zna z Couhsurfingu. Dostajemy zaproszenie by towarzyszyć im na pokazie
fontann. Z chęcią przystajemy. Wjeżdżamy na jedną z większych i zakorkowanych
ulic. Mężczyzna ubrany w odblaskową kamizelkę macha na nas by za nim podążać po
czym zaczyna biec przed samochodem. Z jego gestów wynika, że mamy kontynuować
jazdę, aż do świateł oddalonych o ok. 200m, przy czym sam nie przestaje biec w
tamtym kierunku. Nie możemy powstrzymać się od śmiechu. Prowadzeni przez
naszego osobistego kierownika ruchu skręcamy
w mniejszą ulicę, gdzie jest jeszcze trzech podobnych kierowników i
wszyscy zaczynają na nas machać. W końcu parkujemy na wolnym miejscu tuż obok
stadionu narodowego. Za kilka miesięcy ma się tu odbyć ważny i znaczący mecz
Peru-Kolumbia. Idziemy w kierunku parku do którego wejście kosztuje 3 sole. Wszędzie
pełno ludzi, szczególnie rodzin z dziećmi. W końcu jest niedziela. Od wejścia
powadzą ścieżki, a przy każdej z nich jest jakaś atrakcja. Dochodzimy do okrągłej, dużej tafli fontanny,
na której stoi mnóstwo ludzi, a raczej dzieci. Nagle wystrzeliwują strumienie
wody.
Zabawa z fontanną |
Dzieci zaczynają krzyczeć i uciekają na wolne miejsce, pomiędzy
strumieniami. Po chwili strumienie zmieniają się i wyskakują w innym miejscu.
Cała zabawa polega na tym, by nie zostać zmoczonym i sprawnie unikać strumieni.
Jose zapewnia nas, że jest wiele razy udało mu się przejść przez całą fontannę
bez najmniejszego zmoczenia. Jednak uczestników tej zabawy chyba nie interesuje
takie rozwiązanie bo na nikim nie zostaje nawet jedna sucha nitka. Nie zmienia
to faktu, że wszyscy świetnie się bawią i wielką radością jedni moczą drugich. Idziemy
dalej, gdzie napotykamy jeszcze kilka zabaw na podobnych zasadach. Dalej
przechodzimy obok tunelu z wody podświetlonego na czerwono. Tym razem
postanawiamy przyłączyć się do grupki ludzi przez zeń przechodzących. Niektórzy,
w tym Aga nie mogą się powstrzymać by nie dotknąć strumienia wody co skutkuje opryskaniem
wszystkich wokół. Dochodzimy do miejsca, gdzie przy andyjskich rytmach możemy
popodziwiać ubranych w tradycyjne andyjskie stroje Peruwiańczyków. Mijamy
jeszcze wiele atrakcji wygłupiając się i robiąc
zdjęcia. Szczególnie jedna przyciąga moją i Agi uwagę. Przycięta i
podświetlona na fioletowo zielona formacja w kształcie pochylonego imbryczka, z
którego leje się prawdziwa woda i wpada do również przyciętego krzaczka w
kształcie filiżanki.
Krzaczek w kształcie imbryczka |
Siadamy na ławce i czekamy na dwóch kolegów Jose, z którymi
właśnie rozmawia przez telefon. Czekamy kilka minut, a gdy nadal się nie
pojawiają, Jose postanawia wyjść im naprzeciw. Gdy tylko się oddala, dokładnie
z przeciwnej strony nadchodzą jego znajomi. Daniel i Abelardo okazują się być
nie lada wesołkami i ciągle żartując i śmiejąc się rozkręcają jeszcze bardziej
całe towarzystwo. Pada propozycja by pójść na salsę. Oczywiście z Agą nie
możemy odmówić sobie takiej przyjemności. Dzieląc się na grupę A i grupę B podążamy
do dwóch samochodów. My z Agą i Jose w jednym i reszta w drugim. Parkujemy
samochód na jednym z strzeżonych parkingów w Miraflores. Wchodzimy na
tętniącą życiem i kolorami ulicę zwaną
calle de Pizzas. Z obydwu stron pełno restauracji i klubów. Jose prowadzi nas
do salsowego klubu o nazwie „Son de Cuba”. Nad barem znajduje się scena, na
której niemal przez cały tydzień z wyjątkiem niedzieli gra zespół na żywo. Po
drugiej stronie klubu znajduje się półpiętro na którym znajdują się stoliczki i
stanowisko DJ’a z góry obserwującego tańczących. Jose prosi nas po kolei do
tańca i zaczyna się wirowanie. Po jakimś czasie już w komplecie, zaczynamy
tańczyć. Mimo całego intensywnego dnia, wstępuje w nas nowa energia i nie
możemy pozbyć się kwitnących na naszych twarzach uśmiechów. Chłopaki są pod
wrażeniem naszych umiejętności i próbują przekonać nas byśmy towarzyszyli im w
niemal codziennych salsotekach. Ponoć niewiele jest dziewczyn, które dobrze
tańczą w co ciężko nam uwierzyć. Już pod koniec czujemy się jak dobra paczka
przyjaciół, a my z Agą jakbyśmy były w Peru już dobrych parę miesięcy, a nie
dopiero jeden dzień. Jose zawozi nas do hotelu i żegnamy się umawiając na następny… a właściwie
za kilka godzin na kolejne spotkanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz