piątek, 2 marca 2012

Lima - pierwsze chwile


Sobota (25.02.2012)

Po dotarciu do Madrytu szukamy sobie kąta by się zaszyć. Znajdujemy szczęśliwie dosyć kameralne rzędy połączonych siedzeń po 3 w kącie hali. Tym samym mamy łóżka. Lokalizujemy łazienkę i  niczym bohaterki filmu „Terminal” zadomawiamy się na lotnisku. W naszej hali odlotów są tylko pojedyncze osoby, za to siedzeń, połączonych tak jak nasze niewiele. Niedaleko stoi duży telewizor i oglądamy sobie wiadomości.  Odprawę na lot do Limy mamy o 10 rano, czyli jeszcze jedynie 11 godzin. Zatem idealnie by sobie pospać. Układamy się na „łóżkach” i oddajemy w ręce Morfeusza. Morfeusz, jednak chyba nie jest nami zainteresowany. Co chwilę przewracamy się z boku na bok. Do tego, jest dziwnie zimno… O 4 nad ranem hala zapełnia się pasażerami do Paryża. O 5 rano do Ginewry. O 6 idę zrobić wywiad co do naszego lotu. Po 7 wstajemy. Toaleta, wiadomości, śniadanie, sesja fotograficzna i ruszamy w kierunku naszej bramki odprawy. Na ekranie „Lima” decydujący etap naszej podróży.
W oczekiwaniu na lot do Limy
Ostatnie kroki na europejskiej ziemi
Hala powoli zapełnia się oczekującymi pasażerami. Obserwujemy dyskretnie rodziny z małymi rozbrykanymi dziećmi. Żartujemy, że ten kto trafi na sąsiada z małym dzieckiem nie będzie miał lekko. Po przejściu przez odprawę uświadamiamy sobie fakt, że przyznano nam osobne miejsca. Ja trafiam na miejsce w pierwszym rzędzie od wejścia na samym środku. Aga 20 rzędów dalej przy oknie. Godzimy się z losem wyczekując z ciekawością z jakimi sąsiadami przyjdzie nam dzielić trudy podróży. Obok mnie siada młody chłopak, z drugiej strony podobnie i jeszcze jedna kobieta w średnim wieku. Aga trafia na gadatliwego starszego Pana, który już po kilku minutach konwersacji oferuje się jako przewodnik, zaprasza na obiad i oferuje nocleg w swoim domu w Cuzco. Odprężam się i sięgam po gazetę, gdy nagle na horyzoncie pojawia się matka z dzieckiem na ręku. Podchodzi do mojego sąsiada z lewej i prosi o zamianę miejsc, co też on czyni. Nowy, małoletni sąsiad wykazuje nieposkromioną żywotność. Chodzi, skacze, krzyczy a wzięty na kolana kręci się i wyraża ogólne niezadowolenie. Wciskam się w fotel i kontynuuje lekturę. Po chwili pojawia się stewardesa, którą w skrócie można by określić: „ Schwarzeneger w damskim wydaniu”. Krótkie tlenione włosy obcięte na męsko i zaczesane na żelu do tyłu. Kwadratowa szczęka, zimne spojrzenie niebieskich oczu. Lepiej się jej nie rzucać w oczy. Kobieta bacznie przygląda się hasającymi frywolnie malcowi, a potem jego matce. Po czy mrużąc oczy oznajmia: „ To nie jest miejsce, które Pani przyznano” – po czym uśmiecha się niemal tryumfująco. Nie ma sprzeciwu. Młoda matka opuszcza miejsce, które do końca lotu pozostaje już puste. No, może z małymi przerwami, kiedy to wpada Agnieszka dzieląc się wrażeniami o swoich sąsiadach. Nareszcie nadchodzi oczekiwana chwila. Podchodzimy do lądowania. Wysilam się by dostrzec cokolwiek przez okno. Moim oczom ukazuje się wybrzeże oblewane falami, prawdziwa dżungla domów, które wydają się być niedokończone, ulic i … jedna wielka pustynia. Z góry wszystko co nie jest zabudowane jest żółte, tak jakby z piasku.

Lądujemy półgodziny przed czasem. Wizy lądują w naszym paszporcie. Odbieramy bagaże i wymieniamy pieniądze na pierwsze w naszym życie „nuevos soles” (nowe sole) .
Przed lotniskiem w Limie
W hali przylotów czeka już na nas taksówkarz z tabliczką z moim nazwiskiem. Przy wyjściu, ogarnia nas fala ciepłego powietrza. Jest około 23 czasu polskiego, podczas, gdy w Limie dochodzi 17. Nadal jest jasno i świeci słońce. Taksówkarz zaprowadza nas do niczym nie przypominającego taksówkę samochodu. Ruszamy, a z głośników płyną latynoskie rytmy. Po kilku minutach jazdy, bez większych  konsultacji zapinamy z Agą pasy. Dokoła rozlegają się raz po raz klaksony. Jedziemy raz jednym, raz drugim, raz po środku dwóch pasów. A wszystko bez użycia kierunkowskazów. Mijamy na centymetry inne pojazdy. Robimy zgrabne uniki wyjeżdżających znienacka innych pojazdów, które również żądzą się własnymi prawami i suniemy do przodu. Po jakimś czasie pojawia się Pacyfik. Teraz sumienny wzdłuż jego wybrzeża. Z jednej strony znajdują się pionowe ściany piaskowca z drugiej kamieniste plaże z plażowiczami. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zaraz piaskowa ściana osunie się i nas pochłonie. Kierowca pyta nas, czy doświadczyłyśmy już trzęsienia ziemi. Odpowiadamy zgodnie, że nie, na co kierowca ze śmiechem odpowiada, że z pewnością nie ominie nas ta „przyjemność”. W końcu docieramy do hotelu. Raul – nasz kierowca pomaga nam z bagażami, aż do wejścia. No i jesteśmy. Po ponad 2 dniach drogi i przebyciu 11.930 km możemy powiedzieć, że dotarliśmy na miejsce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz