Sobota (25.02.2012)
Po dotarciu
do Madrytu szukamy sobie kąta by się zaszyć. Znajdujemy szczęśliwie dosyć
kameralne rzędy połączonych siedzeń po 3 w kącie hali. Tym samym mamy łóżka.
Lokalizujemy łazienkę i niczym bohaterki
filmu „Terminal” zadomawiamy się na lotnisku. W naszej hali odlotów są tylko
pojedyncze osoby, za to siedzeń, połączonych tak jak nasze niewiele. Niedaleko
stoi duży telewizor i oglądamy sobie wiadomości. Odprawę na lot do Limy mamy o 10 rano, czyli
jeszcze jedynie 11 godzin. Zatem idealnie by sobie pospać. Układamy się na „łóżkach”
i oddajemy w ręce Morfeusza. Morfeusz, jednak chyba nie jest nami
zainteresowany. Co chwilę przewracamy się z boku na bok. Do tego, jest dziwnie
zimno… O 4 nad ranem hala zapełnia się pasażerami do Paryża. O 5 rano do
Ginewry. O 6 idę zrobić wywiad co do naszego lotu. Po 7 wstajemy. Toaleta,
wiadomości, śniadanie, sesja fotograficzna i ruszamy w kierunku naszej bramki
odprawy. Na ekranie „Lima” decydujący etap naszej podróży.
W oczekiwaniu na lot do Limy |
Ostatnie kroki na europejskiej ziemi |
Hala powoli zapełnia
się oczekującymi pasażerami. Obserwujemy dyskretnie rodziny z małymi
rozbrykanymi dziećmi. Żartujemy, że ten kto trafi na sąsiada z małym dzieckiem
nie będzie miał lekko. Po przejściu przez odprawę uświadamiamy sobie fakt, że
przyznano nam osobne miejsca. Ja trafiam na miejsce w pierwszym rzędzie od
wejścia na samym środku. Aga 20 rzędów dalej przy oknie. Godzimy się z losem
wyczekując z ciekawością z jakimi sąsiadami przyjdzie nam dzielić trudy podróży.
Obok mnie siada młody chłopak, z drugiej strony podobnie i jeszcze jedna
kobieta w średnim wieku. Aga trafia na gadatliwego starszego Pana, który już po
kilku minutach konwersacji oferuje się jako przewodnik, zaprasza na obiad i
oferuje nocleg w swoim domu w Cuzco. Odprężam się i sięgam po gazetę, gdy nagle
na horyzoncie pojawia się matka z dzieckiem na ręku. Podchodzi do mojego
sąsiada z lewej i prosi o zamianę miejsc, co też on czyni. Nowy, małoletni
sąsiad wykazuje nieposkromioną żywotność. Chodzi, skacze, krzyczy a wzięty na
kolana kręci się i wyraża ogólne niezadowolenie. Wciskam się w fotel i
kontynuuje lekturę. Po chwili pojawia się stewardesa, którą w skrócie można by
określić: „ Schwarzeneger w damskim wydaniu”. Krótkie tlenione włosy obcięte na
męsko i zaczesane na żelu do tyłu. Kwadratowa szczęka, zimne spojrzenie
niebieskich oczu. Lepiej się jej nie rzucać w oczy. Kobieta bacznie przygląda
się hasającymi frywolnie malcowi, a potem jego matce. Po czy mrużąc oczy
oznajmia: „ To nie jest miejsce, które Pani przyznano” – po czym uśmiecha się
niemal tryumfująco. Nie ma sprzeciwu. Młoda matka opuszcza miejsce, które do
końca lotu pozostaje już puste. No, może z małymi przerwami, kiedy to wpada
Agnieszka dzieląc się wrażeniami o swoich sąsiadach. Nareszcie nadchodzi
oczekiwana chwila. Podchodzimy do lądowania. Wysilam się by dostrzec cokolwiek
przez okno. Moim oczom ukazuje się wybrzeże oblewane falami, prawdziwa dżungla
domów, które wydają się być niedokończone, ulic i … jedna wielka pustynia. Z
góry wszystko co nie jest zabudowane jest żółte, tak jakby z piasku.
Lądujemy
półgodziny przed czasem. Wizy lądują w naszym paszporcie. Odbieramy bagaże i
wymieniamy pieniądze na pierwsze w naszym życie „nuevos soles” (nowe sole) .
Przed lotniskiem w Limie |
W
hali przylotów czeka już na nas taksówkarz z tabliczką z moim nazwiskiem. Przy
wyjściu, ogarnia nas fala ciepłego powietrza. Jest około 23 czasu polskiego,
podczas, gdy w Limie dochodzi 17. Nadal jest jasno i świeci słońce. Taksówkarz
zaprowadza nas do niczym nie przypominającego taksówkę samochodu. Ruszamy, a z
głośników płyną latynoskie rytmy. Po kilku minutach jazdy, bez większych konsultacji zapinamy z Agą pasy. Dokoła
rozlegają się raz po raz klaksony. Jedziemy raz jednym, raz drugim, raz po
środku dwóch pasów. A wszystko bez użycia kierunkowskazów. Mijamy na centymetry
inne pojazdy. Robimy zgrabne uniki wyjeżdżających znienacka innych pojazdów,
które również żądzą się własnymi prawami i suniemy do przodu. Po jakimś czasie
pojawia się Pacyfik. Teraz sumienny wzdłuż jego wybrzeża. Z jednej strony
znajdują się pionowe ściany piaskowca z drugiej kamieniste plaże z
plażowiczami. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zaraz piaskowa ściana osunie się
i nas pochłonie. Kierowca pyta nas, czy doświadczyłyśmy już trzęsienia ziemi. Odpowiadamy
zgodnie, że nie, na co kierowca ze śmiechem odpowiada, że z pewnością nie
ominie nas ta „przyjemność”. W końcu docieramy do hotelu. Raul – nasz kierowca
pomaga nam z bagażami, aż do wejścia. No i jesteśmy. Po ponad 2 dniach drogi i
przebyciu 11.930 km
możemy powiedzieć, że dotarliśmy na miejsce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz