niedziela, 16 września 2012

Wypad za miasto


W sobotę wieczorem, postanawiamy spontanicznie pojechać za miasto. Ja Abelardo i przebywająca od tygodnia w Limie Kamila. Za miasto… na myśl przychodzi mi zaraz zielony las, szum drzew, spokój i cisza. Jednym słowem relaks.

Moje wyobrażenie po raz pierwszy zostało wystawione na próbę, gdy pojechaliśmy w odwiedziny do babci Abo na wieś. Tamtego pamiętnego dnia, wsiedliśmy do autobusu i ruszyliśmy przecinającą wszystkie kraje andyjskie drogą zwaną Panaamericana. Gdy po 2 godzinach jazdy, na dobre zostawiliśmy już za sobą zabudowania, moim oczom ukazała się rozległa przestrzeń, i ogromne góry piasku. Jednym słowem pustynia… gdzieś w środku tego wszystkiego zostaliśmy wysadzeni z mini busa. Wszędzie dookoła ani jednego drzewa, ani trochę zieleni, zero życia, a jedynie ciągnąca się za horyzont szosa i moje pytające spojrzenie. Stojąc plecami do szosy, poczuliśmy uderzenie masy powietrza, od właśnie przejeżdżającego tira. Odwróciliśmy się i oto właśnie, po drugiej stronie ulicy, stało kilka domów wspinających się na jedną z piaskowych gór i kilka posadzonych przy nich drzewek. I oto dotarliśmy do babci Abo mieszkającej na „wsi”, właścicielki rozległego terenu poza Limą.

Wybrzeże 
Tym razem naszym celem miał być Narodowy Rezerwat Przyrody Lachay. Wczesnym rankiem wyruszamy na terminal autobusów. Gdy nasz autobus w końcu rusza, w powolnym tempie przeciska się przez uliczny ruch Limy. Po pół godziny jesteśmy już poza miastem. Wąska, dwukierunkowa uliczka wije się nad stromym brzegiem. W pewnym momencie naszym oczom ukazuje się całe wybrzeże i rozbijające się o niego wzburzone fale, raz po raz rozpryskujące białą pianę.  Po 3 godzinach jazdy, jako jedyni pasażerowie opuszczamy autobus. I oto znajdujemy się pośrodku kolejnej pustyni. Nie ma nic, a jedynym znakiem bytności parku jest tablica informacyjna i ledwo widoczna wśród szarego piasku żwirowa droga. 


Powoli ruszamy naprzód. Nasz GPS wskazuje dobre kilka kilometrów do wejścia do rezerwatu. Nie ma wyjścia, trzeba iść dalej. Odwracamy się i już z daleka widzimy kolejny autobus, który się właśnie zatrzymuje. Po chwili, widzimy podążające tą samą drogą trzy sylwetki. Bierzemy sobie na ambicję by dotrzeć do parku jako pierwsi i przyśpieszamy kroku.

widok po wyjściu z autobusu...
nasz pierwszy autostop
Gdy po jakieś chwili znowu się odwracamy, widzimy dwa samochody posuwające się w tym samym kierunku co my. „No to może jakiś autostop?” –żartuje Kamila. Gdy samochody są już na tyle blisko, wyciągamy ręce z podniesionymi do góry kciukami. Pół żartem, pól serio. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszy z samochodów zatrzymuje się i kierowca wskazuje na tył swojego pick up’a. Biegniemy do tyłu i widzimy siedzące już tam 2 młode studentki i starszą Indiankę. Wchodzimy na naczepę i samochód rusza dalej. Wraz z nowymi towarzyszkami podróży, wymieniamy się ciekawymi spojrzeniami. Po chwili pada pytanie skąd jesteśmy i wszystkie trzy kobiety wyrażają zachwyt nad naszą słowiańską urodą. Jak się okazuje,  celem ich wyprawy jest studium występujących na terenie parku roślin i ich właściwości. W parku mają się połączyć z grupą studentów, która już tam dotarła.








trasa wędrówki drużyny pierścienia
Jak się później dowiadujemy, charakterystyką Parku Lachay są wiecznie gęste mgły i mżawka. Duża wilgotność powietrza zmierzwia nasze włosy i ubrania. Dojeżdżamy do przejścia, gdzie za wstęp należy wnieść stosowną opłatę. Dalej po dłuższej chwili, dojeżdżamy do dwóch podłużnych chat, od których rozwidniają się 3 ścieżki. Wybieramy jedną z nich, zwaną ścieżką lisa i ruszamy przed siebie. Docieramy do punktu widokowego i możemy ujrzeć rozciągające się wokół góry i gęstą, niemal namacalną mgłę w powietrzu. Obserwując horyzont, stwierdzamy, że tak pewnie musiała wyglądać kraina wędrówki drużyny pierścienia. Śledząc dalej wydeptaną ścieżkę widzimy małe oczka z wodą. Roślinki zatrzymują wodę z powietrza, która następnie się skrapla, wypełniając naturalne dziury. Po jakimś czasie mijamy grupkę wesołych studentów i przechodzimy pod wydrążonymi skałami. Bezlistne drzewa, sterczące czarne konary, gęsta mgła tworzą prawdziwą scenerię filmową. Czujemy się jakbyśmy kroczyli przez jakąś zaczarowaną, mroczną krainę. 

mieszkaniec wilgotnej krainy
w krainie dreszczowców


























Po kilku godzinach wędrówki dochodzimy z przeciwnej strony do znanych nam już chat. Jedynych zabudować w całym rezerwacie. Na parkingu pusto. Najwyraźniej, z powrotem, trzeba będzie nam wracać na piechotę. Wchodzimy na wijącą się ścieżkę, gdy za plecami słyszymy warkot silnika. To powoli, telepiąc się, nadjeżdża biała ciężarówka z logiem Ministerstwa Środowiska. W kabinie siedzą dwie osoby. Mimo to, próbujemy szczęścia. Na nasze podniesione dłonie, pojazd zatrzymuje się. Jeden z mężczyzn ubrany w granatowy uniform wysiada i zaczyna otwierać kłodkę z tylnej plandeki. Gdy drzwi się otwierają, w środku ukazują się niemała gromada innych autostopowiczów. W trójkę wskakujemy do środka. Drzwi z szumem zatrzaskują, się, brzdękanie zamykanej metalowej kłódki i… ciemność. Siadamy w wolnym miejscu. Samochód rusza. Czujemy się jak jacyś nielegalni imigranci, trochę jak przemytnicy. Wyobrażamy sobie, co tacy ludzie muszą czuć. Z któreś strony pada pytanie skąd jesteśmy. Po krótkiej konwersacji, każdy zajmuje się sobą. W pewnej chwili samochód zatrzymuje się, rozsuwają się drzwi i dochodzi jeszcze kilka osób. Jadą z nami kobiety, dzieci, mężczyźni, studenci.


autostop w naczepie

towarzysze podróży




 Zostajemy wysadzeni przy tej samej asfaltowej drodze, gdzie zostawił nas autobus. Autobusy ponoć nie zabierają z drogi. Mimo to, nic nas nie zniechęca. Zaczynamy iść wzdłuż drogi. Z tym szczęściem, co nam sprzyja, postanawiamy złapać kolejnego stopa. Zza szerokiego zakrętu, wolna wspinając się pod górę nadjeżdża ciężarówka. Patrzymy na siebie porozumiewawczo z Kamilą. W końcu przejechałyśmy już razem 3.000 km, ciężarowym autostopem z Hiszpanii do Polski… Kamila wyciąga dłoń, a czas zwalnia. Ciężarówka mija nas. Wodzimy za nią wzrokiem, aż do punktu, w którym się zatrzymuje. Wykonujemy podskok z radości i ruszamy biegiem do otwartych drzwi. Wspinamy się po drabince na górę i w trójkę lądujemy w kabinie. Abo, sam nie może w to uwierzyć, że poszło tak gładko. Jednakże szybko znajduje na to wyjaśnienie. „no tak, w końcu jesteście gringas, to macie łatwiej”.  Dzięki temu, że Abo jest z nami, i niejako jest stąd, czujemy się względnie bezpiecznie. Nasz kierowca i jego towarzysz zostawiają nas na rondzie miejscowości Chancay. Wtedy też Kamila instruuje nas, o podstawowej zasadzie autostopowicza: „Pamiętajcie, że jak łapiemy stopa, to facet zawsze wsiada pierwszy. Wtedy spada prawdopodobieństwo, że mogliby porwać kogoś z nas, lub odjechać z laską, a gdyby trzeba było uciekać, facet zawsze jest najsilniejszy i będzie się mógł łatwiej bronić”. To ma jakiś sens, kiwamy głowami z Abo.

Zamek de Chancay
Na drugą cześć dnia, zaplanowaliśmy zwiedzanie zamku. Na stronie internetowej objawił się nam niczym zamek z Disneya, no i był na drodze portowej do Limy. Zatem zdecydowane. Wpakowujemy się do stojącej nieopodal mototaxi, (jest to coś w rodzaju rikszy, tyle że z motorem) i każemy zawiść się do zamku. 

widok z zamku na Ocean Spokojny
Nasze oczekiwania przerosły nieco rzeczywistość, ale mimo to nastawiamy się na spędzenie mile czasu. Udajemy się do jednej z resaturacji na tarasie zamku i siadamy przy stoliku kontemplując wspaniały widok oceanu. Degustujemy zamkowe wino i specjalność zakładu. Następnie udajemy się na zwiedzanie zamku. 

nogi słonia, z kolekcji trofeów zamku
Wystawy zdają się być pomieszaniem z poplątaniem, i zdają się nie mieć związku logicznego. Niemniej, największe wrażenie robi na nas ostatnia sala, gdzie znajdują się łupy z polowań. Wypchany lew, stojące na ziemi nogi słonia obcięte przed kolanami, rogacze pantery, i wiele innych zwierząt, każde wypchane, ze sztucznymi, szklanymi oczami. 

Powiedzmy, że utwierdzamy się w bezsensowności polowań i wychodzimy z zamku. Na koniec, odnajdujemy prawdziwego rycerza na białym koniu, po czym spokojnie możemy już ruszać w drogę powrotną do Limy.

rycerz na białym koniu


sobota, 14 lipca 2012

nie taki las czarny...Bosque de Pomac







Po dlugich targach udaje sie i cala 12tka wsiadamy do dosc nowego jak na lokalne warunki busika i ruszamy do Bosque de Pomac czyli prosto w las:) Mijamy polozona 30 km od Chiclayo miejscowosc Ferrenafe, zlynne z powodu muzeum, gromadzacego przedmioty cywilizacji Sican. El Santuario Histórico Bosque de Pomac, bo tak brzmi pelna nazwa tego obszaru, jest ponoc najwiekszym i najstarszym lasem suchym w calym Peru.
Nastawilismy sie na spacer, jednak gdy okazalo sie ze od najblizszej atrakcji dziela nas jakies 2 godziny marszu poddalismy- i znow wsiedlismy do naszego "taxi colectivo". Ale atrakcji nie braklo- raz, ze juz po kilku minutach jazdy zatrzymalismy sie przy Tysiacletnim Drzewie (Arbol Milienario), ktore wije sie niesamowicie na przestrzeni dobrych kilku metrow. Co to za drzewo? Szarańczyn strąkowy (jednak polski to przyjemny dla ucha jezyk!:). Straki nazywane sa chlebem swietojanskim. Ponadto zaraz potem czesc grupy wskoczyla na dach i omijajac zgrabnie szybko zblizajace sie galezie podziwiala niesamowity, jakby wyjety z ksiazek o Afryce, krajobraz. Takie nasze male amerykanskie safari.
Kolejnym punktem programu byl punkt widokowy Mirador Las Salinas. Nie doliczylismy sie co prawda 34 piramid, jak podaja przewodniki, ale warto bylo sie natrudzic podchodzac.
Podjezdzamy blizej pod jedna z piramid- Huaca del Oro. 
Co to takiego? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi- dla Inkow byly to miejsca swiete, zaslugujace na szacunek, wielkie i wspaniale. Moglo to byc drzewo, kamien, rzeka czy budowla. Wspinamy sie, troche nielegalnie, na wielka gore czegos co wyglada czesciowo na wybryk natury a czesciowo na dzielo ludzi- jeszcze widac zarysy cegiel z adobe.
Jak w kazdym szanujacym sie osrodku turystycznym jest i stoisko z napojami i jedzonkiem. Ale to ma typowo peruwianski charakter! Drobna babuszka, pochylona nisko nad paleniskiem z tyczek bambusa, zacheca slowem i gestem do sprobowania cebiche (surowa rybka zalana cytryna z przyprawami, cebula itp.) i chicha de jora, typowy dla polnocy Peru napoj alkoholowy, przygotowany na bazie kukurydzy.
Wymeczeni, podkakujac na wybojach, ktorych tu nie brakuje, wsluchujemy sie w latynoskie rytmy. Glosna muzyke przekrzykuje nasz kierowca- "Contentos ?"(" zadowoleni"?)
CLARO QUE SI:)

czwartek, 5 lipca 2012

Świątynia z adobe- Pachacamac


Pachacámac
Chociaż ostała sie tylko cześć murów, sankturium Pachacamac nadal robi wrażenie. Kompleks, który znajduje się 30 km na południowy-wschód od centrum Limy, w objęciach rozległej dzielnicy san Salvador, nalezy do największych budowli z adobe tego typu w środkowym Peru. Pachacámac było też najważeniejszym ośrodkiem religijnym wybrzeża peruwiańskiego w czasach prekolumbijskich, wraz ze świątyniami, placami, magazynami oraz domami kapłanów. Funkcjonowała tu również ważna wyrocznia.

Pacha Kamaq to imię bóstwa, którego symbolem jest ryba. Oznacza "ten który stworzył ziemię i czas". Jego podobizny znajdują się na wielu znalezionych przedmiotach- tkaninach, dzbanach, wyrzeźbione w drewnie. Bóstwo te miało byc podporą ludzi, zapewniając bogate zniwa i zapobiegając chorobom...ale też było odpowiedzialne za trzęsienia ziemi, fale tsunami i epidemie.
Pierwsze budynki, tj piramida i nekropolia, zostały wzniesione juz w pierwszych wiekach naszej ery, przez kulture Lima. Znaczny rozwój nastapil za czasów panowania kultury Huari- świadczą o tym zachowane fragmenty ceramiki i tkanin. Upadek tej kultury nie wpłynął na świetnośc Pachacamac- rozwijało się ono dalej, jako niezależny ośrodek religijny. Po opanowaniu tego terytorium przez Inków, dobudowano Świątynię Słońca i Acllahuasi- Dom Wybranych Kobiet. Pacha Kamaq został wchłonięty do inkaskiego panteonu.
Świątynia Słońca góruje nad okolicą. Została zbudowana na polecenie Tupac Inca Yupanqui (co oznacza Inka Szlachetny Księgowy...:) ok 1460 roku. Pierwotnie toneła w kolorach- głównie czerwonym. Dzis mozna gdzieniegdzie zobaczyć slady ochry.
Od 1966 Pachacamac znajduje sie na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO.
Dostać sie tu mozna na 2 sposoby- płaca słono (60 soli= ok 65 zł) za miejsce w Mirabusie albo narażając się na niewygody podrózy micro (czyli busikiem), co kosztuje łącznie 6-8 soli (+ bilet wstępu na teren obiektu 4- 8 soli). Druga opcja zdecydowanie ciekawsza:)


wtorek, 3 lipca 2012

peruwianski slang

Jadąc do Peru myslałam jakie to szczęście, że mówi sie tam po hiszpańsku. I w istocie....tylko że nie w castellano.
W Peru używa się hiszpańskiego peruwiańskiego, lokalnej odmiany z całą masą kolokwializmów i słów niezrozumiałych w innych krajach hispanoameryki.
Slang ten nie jest tylko domeną młodych, chętnie używa sie go w towarzystwie, wśród przyjaciół. Używa się go bez względu na regiony, tak że przybiera wręcz znamiona języka narodowego. Nosi nazwę "jerga".
Istnieje kilka typów konstrukcji wyrazów:
- poprzez zamianę sylab, w czym bardzo przypomina język francuskiej młodzieży (verlan)  np: calle- lleca (ulica), chofer- fercho
- przez analogię, np: algodon- algo (bawelna), chaufa- chao(rodzaj ryżu)
- wpływy języka Indian- quechua, np: tonto- corcho (głupi), amigo- causa (przyjaciel)


A oto kilka najbardzije przydatnych wyrażeń:
# chochera/ causa/ roder- przyjaciel
# primo - "synu" (dosłownie kuzyn)
# bacán - cool, świetny
# coco - dolar
# chaufa - chiński ryż ale też często jako 'cześć' zamiast 'chau'
# chévere - cool, świetnie
# china - 50 centów
# chompa - sweter, kurtka
# luca - nowy sol
# micro - mały busik
# Perucho - Peruwiańczyk
# tombo - policjant- nazwa pohodzi od przekręcenia słowa –‘boton’ (czyli guzik), gdyz kiedyś mundur policyjny przykuwał uwagę wielkimi guzikami
# tono - impreza, tonazo- DUŻA impreza (S)

Turron de Dona Pepa

Turrón de Doña Pepa w niczym nie przypomina turrón, który jada się w Hiszpanii. Składa się z 3 warstw kruchego ciasta, przełożonego miodem z chancaca (na bazie trzciny cukrowej), a całość tonie w kolorowych lentylkach i pastylkach. Turrónem można zajadać się przez cały rok, ale jego konsumpcja znacząco wzrasta w październiku, kiedy ulice Limy przemierza procesja z Senor de los Milagros (Pan Cudów).
Wiąże się to zresztą z historią tego przysmaku. Otóż za pomysłodawczynie uważa się Josefe Marmanillo, Murzynkę z doliny Canete, która dotknięta paraliżem, udała sie na pielgrzymkę do Limy, by prosić Chrystusa z Pachacamilli (obecnie Senor de los Milagros) o łaskę. W ofierze zlożyła wlaśnie turrón. I wtedy dokonał się cud, a dona Pepe (tak bowiem brzmi zdrobnienie od imienia Josefa) co roku w dniu procesji ofiarowywała Chrystusowi swoj wypiek.
Obecnie bez problemu można spróbowac turronu także poza granicami Peru, a jego popularnosc sprawiła, ze powstała nawet czekolada "dona Pepe" (co prawda bez miodu, ale takze tonie w kolorowych pastylkach). Ponadto turron może osiągać dośc znaczne rozmiary...wyobraźcie sobie 307 metrów słodkości:). (S)
     

czwartek, 3 maja 2012

Kącik muzyczny - 1. Angel Y Khriz - Me Enamoré

Czego słuchają Peruwiańczycy?

Mieszkańcy Peru to południowcy. Gorąca krew i gorące rytmy. Salsa, merenge, bachata, cumbia, mambo...i wiele innych. Muzyka to jedna z ważniejszych części ich życia. Jest wszędzie. W domu, na ulicy, w sklepach, w autobusach. Niemal co rano budzą mnie latynoskie rytmy płynące z okna sąsiada. Gdy z książkami pod pachą ruszam do dużego pokoju, napływa kolejna fala muzyki, tym razem od sąsiada z przeciwnej strony. Gdy w zatłoczonym autobusie przemierzam ulice miasta, towarzyszą mi latynoskie rytmy płynące z autobusowych głośników. Tak, w peruwiańskich autobusach są głośniki.

Gdyby prześledzić wszystkie latynoskie piosenki, 99% z nich będzie o miłości. Teksty są wyrazem dużego ładunku uczuć. Miłości wyczekiwanej, miłości zdobytej, miłości spełnionej, miłości nieszczęśliwej, miłości straconej, rozczarowania, rozstania, nadziei...  

W wyobrażeniach większości Europejczyków, Latynosi kojarzą się z ogniem uczuć, namiętnością, szaloną miłością, pięknymi wyznaniami miłości. Pytanie, skąd to się bierze? Czy muzyka ma tutaj swój wpływ? Na kogo wyrośnie mały człowieczek, który od małego słucha tak sentymentalnych piosenek? 

Co jak co, ale z całą pewnością Peruwiańczycy nie mają problemów z otwartym wyrażaniem swoich uczuć i robią to z nonszalancką swobodą. Nic tylko pozazdrościć... albo zacząć słuchać latynoskiej muzyki. Stąd powstaje właśnie idea stworzenia nowej części bloga, zatytułowanej "kącik muzyczny". W dzisiejszym wydaniu pierwsza piosenka pod tytułem: "Me enamore", czyli "Zakochałem się". Porada dla co niektórych, nie należy sugerować się i zniechęcać teledyskiem. Poczujcie moc muzyki!

czwartek, 26 kwietnia 2012

Peru - kraj Inków

Jest tylko jedno takie miejsce…


Na pytanie, jakie jest Perú, nie da się odpowiedzieć jednoznacznie. To trzeba po prostu zobaczyć. O jedności narodowej można mówić od niedawna, gdyż wcześniej nie istniała. Mieszkańcy Perú są tak zróżnicowani jak jego tereny i klimat. Mówi się, że Perú jest jednym z nielicznych krajów, który ma wszystko. Na terenie Perú występuje większość mikroklimatów jakie występują na ziemi. Można odnaleźć wszystkie strefy. Począwszy od wybrzeża, pasma górskiego, dżungli i pustyni. Istnieje ogromne bogactwo fauny i flory. To wszystko to Perú…

środa, 25 kwietnia 2012

Indiana Jones i Machu Picchu?


Co wspólnego z Peru ma wielki poszukiwacz przygód, Indiana Jones? Na pozór niewiele. Jednak gdy przyjrzeć się bliżej, temu co słynny archeolog ma na sobie- kapelusz z rondem, skórzaną kamizelkę i spodnie koloru khaki, może nasunąć się podejrzenie, że pierwowzorem dla tej postaci był Harry Steele, głowny bohater „Tajemnicy Inków” z 1954r, grany przez Charltona Hestona.

Heston znany jest nam głównie z filmu „Ben Hur”, w którym to wcielił się w rolę Judah Ben Hura. Film, opowiadający historię niesłusznie skazanego na galery żydowskiego księcia, stał się wielkanocną klasyką. Otrzymał 11 Oskarów (sukces na miarę  „Titanica”), okazał się sukcesem kasowym, a Hestonowi przyniósł wielką sławę.

Nie był to jednak jego pierwszy film. 5 lat wcześniej wcielił się bowiem w rolę Harry’ego Steel’a, który wraz z Edem Morganem (granym przez Thomas Mitchell) wyruszają na poszukiwanie inkaskiego skarbu.  Według legendy, w grobowcu Manco Inki, w Machupicchu, ma znajdować się bajeczny skarb- złoto, szlachetne kamienie w niewyobrażalnych ilościach, wszystko skradzione ze Świątyni Słońca. Aby tam dotrzeć, bohaterowie muszą rozszyfrować kamienną mapę.

W filmie można zobaczyć starodawne Cusco. Plaza de Armas, katedrę, Muzeum Inków, Hotel Cusco. Robi wrażenie.

Warto wspomnieć, że w filmie wystąpiła wielka sława peruwiańskiej muzyki, świetnie znana swego czasu w Hollywood, Yma Súmac. Artystka wcieliła się w postać inkaskiej księżniczki, swym pięknym głosem i subiektywną grą opowiadając nam historię zmierzchu wielkiej indiańskiej cywilizacji.




Ocenę, czy bohater „Tajemnicy Inków” i Indiana Jones naprawdę mają ze sobą coś wspólnego, pozostawiam Wam samym. Jeśli nie starczy cierpliwości, aby zobaczyć cały film, może pokusicie się chociaż na mały fragment z sopranem Ymy Súmac? Miłego oglądania! S.



niedziela, 15 kwietnia 2012

Dokument Marca Peru

Marka Peru




Logo Marca Peru
Marka Peru to prawdziwy fenomen. Od pierwszych chwil przykuła moją uwagę. Peru, wzorując się na innych sąsiednich krajach, postanowiło wypromować własny znak rozpoznawczy, który jednoznacznie będzie kojarzył się z krajem na arenie międzynarodowej. Tak powstał znak, który zagościł na wszystkich możliwych produktach i we wszystkich miejscach. Cel? Wsparcie sektorów o największym kontakcie międzynarodowym jakimi są turystyka, eksport i przyciąganie nowych inwestycji.  Z drugiej strony, w dobie konkurencji o turystę, preferencję produktów i usług, jest to próba wyróżnienia się i przyciągnięcia uwagi.

I tak maszerując ulicami miasta Limy, co krok można spotkać osobę, która ma koszulkę z napisem Perú. Spiralną linią niczym z Nazca nakreślona duża litera „P”. za nią małe „e”, „r” i „u” z dumną kreseczką powyżej. Perú. W klasycznej wersji, biały napis na czerwonym tle.  Takie same jak kolory flagi: czerwony-biały-czerwony.
Nieskończona wariacja modeli, rozmiarów i kolorów. Ale to nie wszystko. Do tego bluzy, spodenki, naklejki, pokrowce na komputer, fartuchy i rękawice kuchenne i wiele innych. Gdy, rozpoczęły się zajęcia na Uczelni, na slajdach większości wykładowców, gdzieś w rogu, widniał znany mi już znak. Minął  raptem rok, od kiedy La Marca Perú weszła w życie i szybko podbiła serca Peruwiańczyków, którzy zdają się być dumni ze swojej narodowości. To właśnie przykuło moją uwagę. Sami Peruwiańczycy noszą i używają produkty z logiem własnego kraju. To przekonało mnie, że ja też chcę mieć jakiś gadżet.

Koszulka Marca Peru - Canchicha
Podczas kampanii narodowej służącej promocji nowej marki, stworzono, krótki dokument. W treściwy i zabawny sposób zostaje przedstawiona idea peruwiańskości. W peruwiańskim busie marki Perú, podróżują najbardziej rozpoznawane osobistości społeczeństwa peruwiańskiego. Szef Kuchni – Gastón Acurio ma własny program kulinarny, w którym podróżuje po kraju i przedstawia smaki regionalne, Aktorka i piosenkarka – Magaly Solier, znana z filmu „Gorzkie mleko” , którego premiera w Polsce miała miejsce 1 stycznia 2010 r., Surfingowiec -  Gabriel Villáran, wicemistrz świata 2010, Juan Diego Flórez – śpiewak operowy, uczeńPavarottiego i wiele innych. Dokąd podróżuje peruwiańska śmietanka? Do Peru… miasta w stanie Nebraska, w Stanach Zjednoczonych. Ich celem jest ukazanie tego, co znaczy być Peruwiańczykiem. Różnice, tkwią także w szczegółach. Uwaga na akcent nad ú!

Marca Peru na autobusie - Chavin
W dokumencie odnaleźć można typowe smaki kuchni peruwiańskiej, na która składają się m.in.: Anticuchos – smażone serca krowie, Ají – sos z ostrej papryczki, dodatek do niemal każdego dania, Ají de la Gallina – pasta z kurczaka i jajka wymieszana z sosem ají, Nadziewany ziemniak – masa ziemniaczana nadziewana farszem z mięsa, oliwek, jajka i rodzynek, Juka – bylina w smaku przypominająca ziemniaka, Cebiche – surowa ryba w soku z cytryny, Chicha morada – napój na bazie wywaru z kukurydzy wymieszany z ananasem, cynamonem i goździkiami, Picarón – peruwiańska odmiana pączków z dziurką w środku, oblane miodem, Pachamanca – zwyczaj gotowania jedzenia specjalnie wydrążonej w tym celu dziurze w ziemi, gdzie Pacha w języku Quichua oznacza  ziemię, a manca – garnek, oraz wiele innych. Jednakże, nie można zapomnieć o narodowym alkoholu, którym jest Pisco.

Marca Peru na koszulce - Huacachina
Z ciekawostek, możemy odnaleźć zawody świnek morskich tzw. „tombola”. Ustawia się okrąg z domków, z czego każdy ma swój numer. Przyjmuje się zakłady, do którego domku wejdzie mały zawodnik. Zwycięski numer wygrywa nagrodę. Innym ciekawym szczegółem jest mała figurka „ekoko”. Jest ona wykonana z ceramiki i sprzedawana w regionie gór andyjskich. Jest symbolem pomyślności, płodności i pieniędzy. Mały skrzat, wyposażony jest w obiekty pierwszej potrzeby. W otwarte usta figurki, wkłada się zapalonego papierosa i pozwala figurce nacieszyć jego smakiem, aż się wypali. Wszystko po to, by spełniły się życzenia.