11.03.2012
Wydmy większe jak domy |
Huacachina to
niewielka miejscowość turystyczna w departamencie Ica. Znane jest z szaleńczej
jazdy po stromych wydmach i z sunboardingu, czyli surfowania na deskach po
piasku. Gdy wstajemy rano i wychodzimy przed nasz domek, zza niego wyrasta
stroma ściana piasku. Przecieram oczy, by upewnić się, czy na pewno już się w
pełni obudziłam. Spacerujemy z Abelardo po małej miejscowości, jako że Aga znowu
w nocy gorzej się poczuła. Małe restauracyjki, sklepiki, kramy, deptak w cieniu
palm. Miejsce, w którym się znajdujemy, to nic innego jak oaza. Jak na każdą przyzwoitą
oazę przystało, w jej centrum znajduje się zbiornik wodny i mnóstwo palm
dookoła. Ucywilizowana oaza. Tak bym to nazwała. No bo kto widział oazę po
środku pustyni, gdzie na wyłożonymi płytami chodniku siedzieliby hipisi,
sprzedawali swoje produkty, słuchali reggae i śmiali się do siebie.
Oaza |
W jakiej
oazie znajdują się hoteliki z basenikami, a po ulicach jeżdżą trójkołowe
taksówki-riksze? Natrafiamy na rozwieszone na palmach hamaki, gęstą ścianę
roślinności - z której odróżniam charakterystyczne liście bananowców- i przyjaźnie otwartą furtkę. Zaglądamy do
środka. Po środku znajduje się okrągły bar, przy którym znajduje się mały
basenik z wodą koloru lazurowego. Z bogatego menu, na śniadanie zamawiamy
sałatkę owocową. Przed nami, w głębokich miskach lądują skąpane w jogurcie,
miodzie i posypane orzechami kawałki owoców. Po jakimś czasie dołączają do nas
Aga i Jose. Aga czuje się już dużo lepiej.
Gdy wszyscy zaspokajają już swój poranny głód,
ruszamy do jednej z pobliskich winiarni. Region Ica słynie z produkcji wina i
pisco. W czwórkę wsiadamy do samochodu, którego kierowca obwozi nas po okolicy.
W drodze, nasz indiański przewodnik, opowiada nam legendę o czarownicach z
Cachiche. Miejsca słynnego z jej mieszkanek, które powszechnie uprawiały magię.
Czarownice z Cachicha |
Jedną z nich była Julia Nazaria Hernández Pecho Viuda, zwana też powszechnie „Doctora
Corazón”, czyli Doktor Serce. Słynna nie tylko w kraju, ale i za granicą,
dożyła 106 lat. Z pośród wszystkich czarów jakie uprawiała, a była to zarówno
biała, jak i czarna magia, wspomina się pewien incydent. Pewnego dnia, do
Czarodziejki przybył 14-letni chłopak-jąkała. Fernando León de Vivero. Czarodziejka,
nie tylko go uleczyła, ale także przepowiedziała mu, że dojdzie do wysokich
stanowisk. Kilkanaście lat później, już jako dorosły mężczyzna, Fernando
zajmował 5 razy przewodnictwo Izby Deputowanych w Ica. Na wieść o śmierci
Czarodziejki, postawił jej pomnik w miejscu, gdzie gromadziły się wszystkie Czarownice z regionu. Nasz indiański
przewodnik proponuje nam pokazanie słynnego miejsca za niewielką dopłatą. Zgadzamy
się i zbaczamy z wcześniej obranego kursu. Wjeżdżamy do wioski. Wzdłuż ulicy,
którą teraz jedziemy, co kilka kroków można zobaczyć oferty wróżby z ręki,
twarzy, bądź tarota.
Z wizytą u Czarodzieja |
Zatrzymujemy
się przed pomnikiem Czarodziejki z Cachicha. Naprzeciwko znajduje się dom ze
ścianami obrazującymi rytuały Czarownic. Wchodzimy do środka. José postanawia,
że skorzysta z magii miejsca i da sobie powróżyć. Skuszona okolicznościami,
postanawiam sprawdzić znajomość arkan czarodziejek z Cachicha. Gdy otwierają
się drzwi przyciemnionego pomieszczenia, wchodzę do środka, a wraz ze mną
Abelardo, który oferuje się być moim tłumaczem. Tu pierwsza niespodzianka. Za
okrągłym, nakrytym kapą stołem, siedzi mężczyzna. Każe mi przełożyć karty.
Rozkłada je na stole i pyta mnie skąd jestem oraz ile mam lat. Spoglądam na
niego przekornie i pytam: „A karty tego Panu nie mówią?”. Seans trwa raptem
kilkanaście minut. Przez cały czas Abelardo przysłuchuje się z uwagą. Gdy
wychodzimy, z zadowoleniem stwierdza, że usłyszał to co właśnie sobie o mnie
wyobrażał. Czyżby spłynęła na niego jakaś nadprzyrodzona moc?
Zmierzamy ku kolejnej
atrakcji. Siedmiogłowej palmy. Jedynego takiego okazu w całym Peru. Z jej
trzonu we wszystkich możliwych kierunkach wychodzi siedem pni, które wrastają w
ziemię, by znowu z niej wyjść. Kształtem przyrównywana jest do ośmiornicy.
Liczba siedmiu korzeni, ma symboliczne znaczenie, gdzie dla niektórych, oznacza
nieszczęście. Związane są z tym dwie legendy, z których w obu przypadkach, na
końcu ginie Czarownica. A tuż przed swą śmiercią rzuca zaklęcie, które mówi, iż
w momencie, gdy wyrośnie siódmy konar, całą Icę pochłonie woda. Stąd do dnia
dzisiejszego, czuwa się by siódmy korzeń zawsze był ścięty.
Za przyjaźń polsko-peruwiańską |
Czas, byśmy
wyruszyli do winnicy. Przybywamy na miejsce, gdzie przewodniczka oprowadza nas
po okolicy. Jest marzec, a każdego marca odbywa się festiwal wina, który
przypada na okres zbiorów. W tym okresie, do winiarni przybywają młode
dziewczyny, które wspólnymi siłami udeptują winogrona. Spośród nich, wybiera
się Miss Wina. Na koniec naszej wizyty, przechodzimy do oczekiwanej przez
wszystkich degustacji. Kosztujemy wszystkie odmiany, a z nich wszystkich,
najbardziej przypada nam do gustu wino o nazwie „Perfecto Amor”, czyli perfekcyjna
miłość.
W winiarni Simona Bolivara |
Zaintrygowani smakiem jak i przydomkiem, zakupujemy po butelce w
następnej winiarni. Zaszkodzić, nie zaszkodzi, a nóż pomoże. Druga winiarnia,
którą zwiedzamy ma zupełnie inne klimaty. Przy wejściu znajdują się posągi
Inków. W pomieszczeniach z winem, stoją gliniane, ciężkie kadzie. Na ścianach
wiszą stare obrazy. Na kilku z nich znajduje się Simon Bolivar, który jak
opowiada nam obecny właściciel winiarni, miał być jednym z wcześniejszych
posiadaczy miejsca, w którym teraz się znajdujemy. Spędzamy jeszcze kilka
miłych chwil na konwersacji z naszym przewodnikiem. Jego korzenie są z Grecji.
Pyta nas o nasze wrażenia z Peru. Czas szybko mija, a przed nami jeszcze
największa atrakcja. Szybka jazda po wydmach. Wracamy do Huacachiny.
Szaleństwo na 4 kółkach |
Z głośnym
warczeniem silnika, na podwórko naszego hostelu wjeżdża terenowe auto, które ma nas zabrać. Kierowca wyskakuje
zza kierownicy i krzyczy byśmy nastawili się na ostrą jazdę. Wszyscy
podekscytowani uczestnicy biegną zająć miejsce. Z nieba spadają drobne krople
deszczu, na które w tej chwili nikt nie zwraca uwagi. Wszyscy zajmują miejsca i
zapinają pasy. Z nieba zaczyna lać się struga deszczu. Przez nieprzystosowany do
deszczu, materiałowy dach, zaczyna na wszystkich kapać woda. Kierowca zapuszcza
silnik, cofa do tyłu. W tym momencie cała zgromadzona na dachu woda spływa na
siedzące po bokach osoby. Auto cofa się o kilka metrów, po czym silnik gaśnie.
Zaskoczony na takim obrotem sprawy kierowca, próbuje odpalić samochód. Kto by
się spodziewał, że w miejscu, w którym nigdy nie pada, a ostatni deszcz
widziano 10 lat temu, ni stąd ni z owąd zacznie padać. Widać samochód też był
zaskoczony. To oznacza jedno. Nagłe zmiany pogody, wróżą trzęsienie ziemi, jedne
z silniejszych w kraju są właśnie w Ica.
Przez kilka
dłużących się chwil, wszyscy siedzimy w przeciekającym samochodzie. Nikt już
nawet nie myśli chować się przed deszczem, gdyż na żadnym z nas, nie pozostała
sucha nitka. Pomimo reanimacji silnika i zgromadzeniu wszystkich okolicznych
mężczyzn, nie udaje się uruchomić samochodu. Musimy wysiąść. Nasz główny cel
wyprawy wisi na włosku. Słońce, którego zachód mieliśmy oglądać będąc już na
pustyni, powoli schodzi w dół. Po kilkunastu minutach, na podwórka z ostrym
wyciem silnika wpada samochód zastępczy. Wszyscy ponownie podejmują wyścig do
samochodu. Nasze wcześniejsze miejsca zostają zajęte i siadamy z Abelardo w
ostatnim z 3 rzędów. Ruszamy pełną parą. Najpierw przejeżdżamy przez jedną z
ulic miasta, która nagle się urywa i wjeżdżamy na piasek. Wtapiamy się w
fotele, gdy kierowca dodaje gazu i oto już wspinamy się na niemal pionową
ścianę piasku. Rozlega się pisk. Kilka skrętów, szarpnięć i już mkniemy w
kierunku kolejnej piaskowej góry. Pisk pierwszego rzędu przygotowuje nas na
najgorsze i oto… już przy pełnej prędkości zjechać w dół. Samochód rozpędza
się, a gdy jesteśmy u dołu kierowca wciska pedał gazu. Jesteśmy na pionowej
ścianie, a do wierzchołka jeszcze trochę brakuje. Mam wrażenie, i nie tylko ja,
co potwierdzają krzyki, że zaraz stoczymy się w dół. W tym momencie kierowca
wykonuje skręt i wjeżdża na sąsiednią wydmę. Mijamy grupkę ludzi. Samochód
zatrzymuje się byśmy mogli porobić zdjęcia. Na kolejnym przystanku, każdy z nas
wyjmuje z tyłu wozu deskę. Stajemy na szczycie ogromnej wydmy.
Sunboarding, w wersji bez sun |
Pierwszy zjazd
wykonujemy na brzuchu. Wspinamy się na kolejną wydmę i tym razem podejmujemy
wyzwanie zjazdu na nogach. Jako pierwsza z naszej czwórki, wyzwanie podejmuje
Aga. Zachęceni jej przykładem, idziemy w jej ślady. Chwila wahania. W tym
momencie znowu zaczyna padać deszcz. Przechylamy deski w dół, zamykamy oczy i… stajemy w miejscu. Zmoczony piasek nie
pozwala na dalsze ślizganie po swojej powierzchni. Nieco zawiedzeni, w tej
chwili dostrzegamy tęczę, która zdaje się być blisko nas. Zachodzi słońce i
całe niebo mieni się kolorami pomarańczy. Z góry obserwujemy oazę, podświetloną
zapalającymi się powoli latarniami. Co jak co, ale nasz rajd jest jedyny w
swoim rodzaju.
Hej hop |