czwartek, 29 marca 2012

Ostra jazda


11.03.2012

Wydmy większe jak domy
Huacachina to niewielka miejscowość turystyczna w departamencie Ica. Znane jest z szaleńczej jazdy po stromych wydmach i z sunboardingu, czyli surfowania na deskach po piasku. Gdy wstajemy rano i wychodzimy przed nasz domek, zza niego wyrasta stroma ściana piasku. Przecieram oczy, by upewnić się, czy na pewno już się w pełni obudziłam. Spacerujemy z Abelardo po małej miejscowości, jako że Aga znowu w nocy gorzej się poczuła. Małe restauracyjki, sklepiki, kramy, deptak w cieniu palm. Miejsce, w którym się znajdujemy, to nic innego jak oaza. Jak na każdą przyzwoitą oazę przystało, w jej centrum znajduje się zbiornik wodny i mnóstwo palm dookoła. Ucywilizowana oaza. Tak bym to nazwała. No bo kto widział oazę po środku pustyni, gdzie na wyłożonymi płytami chodniku siedzieliby hipisi, sprzedawali swoje produkty, słuchali reggae i śmiali się do siebie.
Oaza
W jakiej oazie znajdują się hoteliki z basenikami, a po ulicach jeżdżą trójkołowe taksówki-riksze? Natrafiamy na rozwieszone na palmach hamaki, gęstą ścianę roślinności - z której odróżniam charakterystyczne liście bananowców-  i przyjaźnie otwartą furtkę. Zaglądamy do środka. Po środku znajduje się okrągły bar, przy którym znajduje się mały basenik z wodą koloru lazurowego. Z bogatego menu, na śniadanie zamawiamy sałatkę owocową. Przed nami, w głębokich miskach lądują skąpane w jogurcie, miodzie i posypane orzechami kawałki owoców. Po jakimś czasie dołączają do nas Aga i Jose. Aga czuje się już dużo lepiej.

 Gdy wszyscy zaspokajają już swój poranny głód, ruszamy do jednej z pobliskich winiarni. Region Ica słynie z produkcji wina i pisco. W czwórkę wsiadamy do samochodu, którego kierowca obwozi nas po okolicy. W drodze, nasz indiański przewodnik, opowiada nam legendę o czarownicach z Cachiche. Miejsca słynnego z jej mieszkanek, które powszechnie uprawiały magię.
Czarownice z Cachicha
Jedną z nich była Julia Nazaria Hernández Pecho Viuda, zwana też powszechnie „Doctora Corazón”, czyli Doktor Serce. Słynna nie tylko w kraju, ale i za granicą, dożyła 106 lat. Z pośród wszystkich czarów jakie uprawiała, a była to zarówno biała, jak i czarna magia, wspomina się pewien incydent. Pewnego dnia, do Czarodziejki przybył 14-letni chłopak-jąkała. Fernando León de Vivero. Czarodziejka, nie tylko go uleczyła, ale także przepowiedziała mu, że dojdzie do wysokich stanowisk. Kilkanaście lat później, już jako dorosły mężczyzna, Fernando zajmował 5 razy przewodnictwo Izby Deputowanych w Ica. Na wieść o śmierci Czarodziejki, postawił jej pomnik w miejscu, gdzie gromadziły się  wszystkie Czarownice z regionu. Nasz indiański przewodnik proponuje nam pokazanie słynnego miejsca za niewielką dopłatą. Zgadzamy się i zbaczamy z wcześniej obranego kursu. Wjeżdżamy do wioski. Wzdłuż ulicy, którą teraz jedziemy, co kilka kroków można zobaczyć oferty wróżby z ręki, twarzy, bądź tarota.


Z wizytą u Czarodzieja
Zatrzymujemy się przed pomnikiem Czarodziejki z Cachicha. Naprzeciwko znajduje się dom ze ścianami obrazującymi rytuały Czarownic. Wchodzimy do środka. José postanawia, że skorzysta z magii miejsca i da sobie powróżyć. Skuszona okolicznościami, postanawiam sprawdzić znajomość arkan czarodziejek z Cachicha. Gdy otwierają się drzwi przyciemnionego pomieszczenia, wchodzę do środka, a wraz ze mną Abelardo, który oferuje się być moim tłumaczem. Tu pierwsza niespodzianka. Za okrągłym, nakrytym kapą stołem, siedzi mężczyzna. Każe mi przełożyć karty. Rozkłada je na stole i pyta mnie skąd jestem oraz ile mam lat. Spoglądam na niego przekornie i pytam: „A karty tego Panu nie mówią?”. Seans trwa raptem kilkanaście minut. Przez cały czas Abelardo przysłuchuje się z uwagą. Gdy wychodzimy, z zadowoleniem stwierdza, że usłyszał to co właśnie sobie o mnie wyobrażał. Czyżby spłynęła na niego jakaś nadprzyrodzona moc?



Zmierzamy ku kolejnej atrakcji. Siedmiogłowej palmy. Jedynego takiego okazu w całym Peru. Z jej trzonu we wszystkich możliwych kierunkach wychodzi siedem pni, które wrastają w ziemię, by znowu z niej wyjść. Kształtem przyrównywana jest do ośmiornicy. Liczba siedmiu korzeni, ma symboliczne znaczenie, gdzie dla niektórych, oznacza nieszczęście. Związane są z tym dwie legendy, z których w obu przypadkach, na końcu ginie Czarownica. A tuż przed swą śmiercią rzuca zaklęcie, które mówi, iż w momencie, gdy wyrośnie siódmy konar, całą Icę pochłonie woda. Stąd do dnia dzisiejszego, czuwa się by siódmy korzeń zawsze był ścięty.

Za przyjaźń polsko-peruwiańską
Czas, byśmy wyruszyli do winnicy. Przybywamy na miejsce, gdzie przewodniczka oprowadza nas po okolicy. Jest marzec, a każdego marca odbywa się festiwal wina, który przypada na okres zbiorów. W tym okresie, do winiarni przybywają młode dziewczyny, które wspólnymi siłami udeptują winogrona. Spośród nich, wybiera się Miss Wina. Na koniec naszej wizyty, przechodzimy do oczekiwanej przez wszystkich degustacji. Kosztujemy wszystkie odmiany, a z nich wszystkich, najbardziej przypada nam do gustu wino o nazwie „Perfecto Amor”, czyli perfekcyjna miłość.


W winiarni Simona Bolivara
Zaintrygowani smakiem jak i przydomkiem, zakupujemy po butelce w następnej winiarni. Zaszkodzić, nie zaszkodzi, a nóż pomoże. Druga winiarnia, którą zwiedzamy ma zupełnie inne klimaty. Przy wejściu znajdują się posągi Inków. W pomieszczeniach z winem, stoją gliniane, ciężkie kadzie. Na ścianach wiszą stare obrazy. Na kilku z nich znajduje się Simon Bolivar, który jak opowiada nam obecny właściciel winiarni, miał być jednym z wcześniejszych posiadaczy miejsca, w którym teraz się znajdujemy. Spędzamy jeszcze kilka miłych chwil na konwersacji z naszym przewodnikiem. Jego korzenie są z Grecji. Pyta nas o nasze wrażenia z Peru. Czas szybko mija, a przed nami jeszcze największa atrakcja. Szybka jazda po wydmach. Wracamy do Huacachiny. 

Szaleństwo na 4 kółkach
Z głośnym warczeniem silnika, na podwórko naszego hostelu wjeżdża  terenowe auto, które ma nas zabrać. Kierowca wyskakuje zza kierownicy i krzyczy byśmy nastawili się na ostrą jazdę. Wszyscy podekscytowani uczestnicy biegną zająć miejsce. Z nieba spadają drobne krople deszczu, na które w tej chwili nikt nie zwraca uwagi. Wszyscy zajmują miejsca i zapinają pasy. Z nieba zaczyna lać się struga deszczu. Przez nieprzystosowany do deszczu, materiałowy dach, zaczyna na wszystkich kapać woda. Kierowca zapuszcza silnik, cofa do tyłu. W tym momencie cała zgromadzona na dachu woda spływa na siedzące po bokach osoby. Auto cofa się o kilka metrów, po czym silnik gaśnie. Zaskoczony na takim obrotem sprawy kierowca, próbuje odpalić samochód. Kto by się spodziewał, że w miejscu, w którym nigdy nie pada, a ostatni deszcz widziano 10 lat temu, ni stąd ni z owąd zacznie padać. Widać samochód też był zaskoczony. To oznacza jedno. Nagłe zmiany pogody, wróżą trzęsienie ziemi, jedne z silniejszych w kraju są właśnie w Ica.

Przez kilka dłużących się chwil, wszyscy siedzimy w przeciekającym samochodzie. Nikt już nawet nie myśli chować się przed deszczem, gdyż na żadnym z nas, nie pozostała sucha nitka. Pomimo reanimacji silnika i zgromadzeniu wszystkich okolicznych mężczyzn, nie udaje się uruchomić samochodu. Musimy wysiąść. Nasz główny cel wyprawy wisi na włosku. Słońce, którego zachód mieliśmy oglądać będąc już na pustyni, powoli schodzi w dół. Po kilkunastu minutach, na podwórka z ostrym wyciem silnika wpada samochód zastępczy. Wszyscy ponownie podejmują wyścig do samochodu. Nasze wcześniejsze miejsca zostają zajęte i siadamy z Abelardo w ostatnim z 3 rzędów. Ruszamy pełną parą. Najpierw przejeżdżamy przez jedną z ulic miasta, która nagle się urywa i wjeżdżamy na piasek. Wtapiamy się w fotele, gdy kierowca dodaje gazu i oto już wspinamy się na niemal pionową ścianę piasku. Rozlega się pisk. Kilka skrętów, szarpnięć i już mkniemy w kierunku kolejnej piaskowej góry. Pisk pierwszego rzędu przygotowuje nas na najgorsze i oto… już przy pełnej prędkości zjechać w dół. Samochód rozpędza się, a gdy jesteśmy u dołu kierowca wciska pedał gazu. Jesteśmy na pionowej ścianie, a do wierzchołka jeszcze trochę brakuje. Mam wrażenie, i nie tylko ja, co potwierdzają krzyki, że zaraz stoczymy się w dół. W tym momencie kierowca wykonuje skręt i wjeżdża na sąsiednią wydmę. Mijamy grupkę ludzi. Samochód zatrzymuje się byśmy mogli porobić zdjęcia. Na kolejnym przystanku, każdy z nas wyjmuje z tyłu wozu deskę. Stajemy na szczycie ogromnej wydmy.
Sunboarding, w wersji bez sun
Pierwszy zjazd wykonujemy na brzuchu. Wspinamy się na kolejną wydmę i tym razem podejmujemy wyzwanie zjazdu na nogach. Jako pierwsza z naszej czwórki, wyzwanie podejmuje Aga. Zachęceni jej przykładem, idziemy w jej ślady. Chwila wahania. W tym momencie znowu zaczyna padać deszcz. Przechylamy deski w dół, zamykamy oczy  i… stajemy w miejscu. Zmoczony piasek nie pozwala na dalsze ślizganie po swojej powierzchni. Nieco zawiedzeni, w tej chwili dostrzegamy tęczę, która zdaje się być blisko nas. Zachodzi słońce i całe niebo mieni się kolorami pomarańczy. Z góry obserwujemy oazę, podświetloną zapalającymi się powoli latarniami. Co jak co, ale nasz rajd jest jedyny w swoim rodzaju.




Hej hop

                                                                                        

piątek, 23 marca 2012

Szybka akcja


10.03.2012

W drodze na wyspy Ballestas
Wstajemy rano, chociaż nie dla wszystkich z nas, była to dobrze przespana noc. Aga zmagała się z pierwszymi jak do tej pory, problemami żołądkowymi. Syto przyprawione peruwiańskie jedzenie podziałało na jej nieprzyzwyczajony europejski żołądek. Jak nazywają to nasi przyjaciele „la bicicleta”, czyli rower. Aga obrała jeden kierunek i tam już spędziła resztę nocy.

Prowadzeni przez  recepcjonistę naszego hostelu, dochodzimy do przystani, gdzie czeka już tłumek turystów chcących zobaczyć wyspy Ballestas. Między ludźmi przeciskają się organizatorzy rozdając ulotki o Narodowym Rezerwacie obejmującym oddalone o ok. 18 km wyspy i wysepki. Oprócz opłaty za wycieczkę, należy również zapłacić za wstęp na przystań. Wstęp do rezerwatu oprócz pracowników, mają jedynie zorganizowane grupy turystyczne. Jednakże całe zwiedzanie odbywa się z punktu łodzi. Wsiadamy do dużej motorówki i ruszamy w głąb oceanu. Wszyscy wypatrują delfinów. Po drodze zatrzymujemy się by podziwiać „kandelabr”.
Kandelabr, niewyjaśnionego pochodzenia znak w ziemi
Jest to wydrążony w ziemi znak przypominający świecznik. Nikt do dnia dzisiejszego nie jest w stanie wytłumaczyć jego pochodzenia. Podobne znaki znajdują się w Nazca. Dopływamy do pierwszych wysp. Z daleka przypominają sieć tuneli i przejść. Na pobliskiej skale wyleguje się dorodny lew morski w towarzystwie dwóch samic. Właśnie panuje okres rozrodczy. Przewodnik ku naszemu zaskoczeniu, informuje nas, że samiec, którego właśnie obserwujemy, przegrał walkę o samicę. Musi pozostać poza miejscem legowiska. Dwie towarzyszące mu z kolei samice dotrzymują mu jedynie towarzystwa. Przy opadającym i na przemian wznoszącym się poziomie wody, dostrzegamy czerwonego koloru rozgwiazdy, kraby i innych mieszkańców zimnych wód wybrzeża. 

Pingwiny
Na kolejnych z wysp dostrzegamy gromadkę ochoczo dreptających pingwinów. W powietrzu wznoszą się kormorany, głuptaki czerwonodziobe, pelikany, i inne ptactwo dostarczające naturalnego bogactwa Peru, czyli guano. W systemie 22 wysp stworzono 11 baz zbioru guano. Guano to ptasie odchody, o tak bogatym składzie, iż zaczęto je wykorzystywać jako naturalny nawóz. Wysokie zapotrzebowanie na ten produkt sprawiło, że stało się także produktem eksportowym. W dobie rosnącego znaczenia ekologicznej żywności, jego rola również rośnie. Nasza motorówka podpływa do jednego z brzegów wyspy. Już z dala słyszymy koncert nawołujących się lwów morskich. Wrażenie jest niesamowite. Do tego z dala jesteśmy w stanie dostrzec, małe, czarne lwiątka morskie. Przy przybrzeżnej wodzie, z dużą gracją wirują wesoło inne lwy z ciekawością obserwując dziwnych przybyszów. Czas niestety wracać. Po kilkunastominutowym rejsie jesteśmy z powrotem na brzegu.
Lwy morskie w porze rozrodczej

Przedsiębiorcze Pelikany













Postanawiamy coś zjeść. Każdy z nas zamawia po rybie. A na przystawkę, Abelardo zamawia dla skosztowania „leche de tigre”, czyli tygrysie mleko. W szklankach serwują nam jasnożółtego koloru masę, która przywodzi mi na myśl budyń waniliowy. Jednakże w smaku jest słone z nutką limonki. Na dnie kremowego puddingu znajdują się kawałki ryby. Na deptaku roi się od ludzi. Wszystkie sklepiki i restauracje otwarły swoje podwoje. Między turystami krążą uliczni grajkowie i obchodni sprzedawcy. Naprzeciwko nas, stoi nieruchomo rycerz rzymski i czeka na dźwięk spadającej monety, by na chwilę napiąć mięśnie i móc zmienić pozycję. Tuż obok, na murku obok wypoczywających w cieniu palm ludzi, siedzą pelikany. Cierpliwie czekają na kolejnego turystę, który płacąc 2 sole, nabędzie kawałek ryby i je nakarmi.

Na dzikiej plaży
Z nieba leje się żar. Postanawiamy skorzystać z okazji i wybrać się na plaże. W pobliżu naszej miejscowości znajduje się kolejny Park Narodowy, a tam prawie nie uczęszczane plaże. Nic więcej nam nie trzeba. Zważywszy swoje osłabione siły, Aga decyduje się wypożyczyć parasol, a do tego dochodzi jeszcze młody, lokalny chłopak, który wskaże nam drogę. Zatem ładujemy jednym oknem parasol, który idąc przez sam środek samochodu, wychodzi przez przeciwległe okno. Pakujemy się w piątkę do środka i ruszamy. Otaczający nas krajobraz staje się coraz bardziej pustynny. Dojeżdżamy do szlabanu, gdzie przez miejscowych strażników zostaje zarejestrowany nasz wjazd. Droga przechodzi w ubity piasek. Gdzieniegdzie znajdują się szczeliny ziemi, gdzieniegdzie skaliste wypustki. Po dobrych kilku chwilach wybujałej jazdy, na horyzoncie pojawia się znak o panoramie widokowej. Wspinamy się pod górę, by po chwili ujrzeć urwisty spad i wzburzony ocean. Fale rozbijają się o skały. Gdy wracamy do samochodu, naszym oczom ukazuje się wcześniej nie zauważony toi-toi, który samotnie stoi po środku pustyni. Nietypowy widok. Jednakże najwcześniej z nas wszystkich, dostrzega go Aga, która wyprzedza nas już o kilkanaście kroków. Czasem mam wrażenie, że w Peru spełniają się wszystkie nasze zachcianki. Nie skończymy jeszcze dobrze o czymś myśleć i już to mamy.

Jedziemy dalej, gdy naszym oczom ukazuje się brzeg oceanu i szeroka plaża daleko w dole. Pytam czy możemy zatrzymać się na chwilę by zrobić zdjęcie. Z punktu, w którym się zatrzymaliśmy, widać cały brzeg. Wyjątkowość miejsca sprawia, że postanawiamy właśnie tutaj poplażować.
Na dzikim wybrzeżu



Pepe parkuje samochód. Pozostaje nam tylko jakoś zejść na dół. Od plaży dzieli nas kilkumetrowa, pionowa, skalna ściana. Znajdujemy mały uskok i powoli spuszczamy się w dół. Dalej jeden skok, i już po piaskowej wydmie schodzimy szybko w dół. Wokół nie ma żywej duszy. Towarzyszący nam chłopak rozbija parasol. Aga z Jose jako pierwsi podejmują próbę wejścia do wody. W ślady za nimi, do wody wchodzę ja i Abelardo. Kontakt z zimną wodą zatrzymuje nas na dłuższą chwilę w jednym miejscu. Aga z Jose zdążyli już się znacznie oddalić. Stopniowo brnąc w głąb wody, objaśniam Abelardo jak to należy z medycznego punktu widzenia, przyzwyczajać ciało do zimnej wody. „obmywa się okolice ramion, okolice serca, okolice ud…” – jesteśmy w wodzie do wysokości kolan. Przy części o udach robię jeden krok w bok, co okazuje się być o jeden krok za dużo. „Aaaaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuuuu!!!!” krzyczę i niemal wyskakuje ponad powierzchnię wody. Abelardo patrzy na mnie myśląc, że chyba się wygłupiam, ale widząc moją minę szybko porzuca tą myśl. „Coś Cię ukąsiło? - mówi i nie pytając o nic więcej bierze mnie na ręce. Z mojej stopy spływa strużka krwi, a przy kostce znajduje się głęboka dziura o kilkumilimetrowej średnicy. W mig Abelardo dociera do plaży. Z daleka krzyczy do chłopaka, że coś mnie ukąsiło. Ten nie zdaje się być tym faktem mocno poruszony. Ból jest bardzo intensywny i pulsacyjny. Zdaje się promieniować w górę nogi. Niemal skręcam się z boleści. W ranie znajduje się obca substancja, która okazuje się być resztką wstrzykniętej trucizny. Abelardo nie wiele się zastanawiając, przykłada do rany usta i wysysa substancję z rany, by następnie ją wypluć na bok. Chwyta mnie mocno za rękę i pyta chłopaka co należy robić w takim przypadku. Chłopak odpowiada, że potrzeba ranę potraktować czymś ciepłym. Wrzącą wodą, rozgrzanym piaskiem, a najlepiej przypalić papierosem. Czuję jak odchodzą mi siły. Nie jestem w stanie dłużej trzymać Abelardo za rękę i odpływam. Resztką sił widzę tylko nadbiegających Agę i Jose zaalarmowanych przez Abe. Chlust wody w twarz i poklepywanie po policzku. Wracam do rzeczywistości. Nade mną pochylone wszystkie twarze. Wszyscy zgodnie postanawiają jechać do szpitala. Chociaż ukąszenia kolcem jadowitej płaszczyki zdarzają się od czasu do czasu, Aga zastanawia się jak podziała na jeszcze dobrze nie zaaklimatyzowany europejski organizm. W mig Aga zbiera wszystkie rzeczy. Pozostaje teraz pytanie „jak wrócić do samochodu?”.
Zejście na plaże
Wszyscy spoglądają na piętrzącą się przed nami piaskową ścianę. Ja nie jestem w stanie się podnieść. Chłopaki biorą mnie wspólnie na ręce. Powoli pną się w górę. Nagrzany piasek parzy ich w stopy i usuwa się spod nóg nie pozwalając na szybkie wejście na górę. Abe postanawia wziąć mnie sam na ręce i niemal biegnąc wyprzedza Agę i Jose. Robi się stromo. Przerzuca mnie sobie przez ramię. Zaczyna brakować mu sił, w dodatku po drodze zgubił klapki i stoi teraz na rozżarzonym piasku. Dobiega do nas Jose, który na chwilę bierze mnie na ręce. W tym czasie Abe wspina się na górę i wyciąga po mnie ręce. Wspólnymi siłami wciągają mnie na górę. Dalej ostatnia prosta do samochodu. Abe delikatnie  lokuje mnie w środku. W ciągu kilku minut wszyscy pozostali łącznie z parasolem lądują w samochodzie. Jose vel Pepe zapuszcza silnik i zaczyna się ostra jazda po pustynnej drodze. Zamykam oczy i zaciskam powieki. Przestaje rejestrować to co dzieje się wokół. Gdy samochód zatrzymuje się po jakimś czasie słyszę tylko, że szpital jest zamknięty. Ktoś pyta chłopaka o pobliską aptekę i ruszamy dalej. Po kolejnych kilku minutach znowu się zatrzymujemy. Abe bierze mnie na ręce i w nosi mnie do małej apteki. Jakbym była tylko piórkiem przenosi mnie ponad ladą i sadza na krześle. W skrócie opowiada aptekarzowi co się stało. Ten patrzy na mnie uważnie i każe się obudzić. Ja czuję tylko jak robi mi się zimno i że chce mi się spać.
Instrukcja postępowania w przypadku kontaktu z trującym kolcem płaszczki
Aptekarz przynosi miskę, w której lokują moją nogę. Nalewa do niej wody. W międzyczasie wstawia czajnik z wodą. Mierzy mi temperaturą, która wynosi 35 stopni. Aga z Abe ubierają mnie w ciuchy. Pepe idzie po gorącą herbatę. Aptekarz wlewa wrzątek do miski i wstawia kolejny czajnik z wodą. Do wody wypływa strumień z krwią, a na powierzchni znajduje się glutowa substancja, która jest trucizną. Carlos, z którym już reszta ekipy się zapoznała, obmywa moją ranę. Następnie każe Abelardo podnieść mnie do pionu  i robi mi zastrzyk w pośladek. Jednakże robi to w tak delikatny sposób, że nic nie czuję. W ogóle, wszystko co robi zdaje się mieć więcej z ruchów kobiety jak mężczyzny, łącznie z wydepilowanymi brwiami. Z łykiem herbaty i pod wpływem prawdopodobnie działającego już leku, czuję jak wracają mi siły. Jestem już w stanie otworzyć oczy i się odezwać. Podejmuję próbę wstania, jednak przy nacisku, rana ponownie zaczyna krwawić i znowu wypływa trucizna. Carlos ponownie obmywa ranę wrzątkiem. Schemat powtarza się jeszcze kilka razy. Jestem już jednak przy siłach. Carlos mówi nam, że za niedługo ma urodziny i jak jeśli tylko będziemy w okolicy mamy wpaść. Aga z Jose wychodzą by wpuścić do małej apteczki trochę powietrza. Gdy wracają Aga i Jose, żegnamy się z naszym nowym znajomym. Okazuje się, że z naszej czwórki nikt nie ma 35 soli by zapłacić za usługę. Każdy przeszukuje swoje kieszenie, Jose szpera po skrytkach samochodu. Dochodzimy do 30 soli i ani centima więcej. Carlos śmieje się tylko i mówi, że nie ma sprawy. W końcu to jego obowiązek pomóc - mówi. 

Ruszamy w dalszą drogę. Wszyscy bardzo podekscytowani niedawną przygodą. Dojeżdżamy do bramek. Jednakże nikt nie akceptuje tam kart płatniczych, ani kredytowych. Wokół nie ma ani jednego bankomatu, a nam potrzeba 5 soli, by kontynuować podróż. Strażnicy zawracają nas z bramki i każą zjechać na bok. Jeden z nich zagląda do środka. Mruży oczy i zdaję się, nie może uwierzyć, że 4 osoby w środku i nikt nie ma 5 soli na przejazd. Jose opowiada o zdarzeniu z plaży, Aga dodaje, że wszystkie drobne zużyliśmy na lekarza. Strażnik w tym momencie dostrzega moją ranę i od razu zmienia podejście. Mówi, że mają lekarza i zaraz mnie obejrzy. Wszyscy naraz krzyczą, że nie trzeba, w dodatku nie mamy więcej pieniędzy. Strażnik mówi, że lekarz jest za darmo i każe Abelardo zanieść mnie do Ambulansu. W tym czasie Jose negocjuje możliwość przejazdu. Obiecuje zostawić swój dowód i wrócić następnego dnia już z pieniędzmi, by go odebrać. Pojawiają się sanitariusz i lekarz. Sanitariusz ogląda moją ranę i wsadza palec niemal do środka. W tym momencie moja noga dostaje skurczu i zatrzymuje się dopiero pod brodą. - Ach, przecież to nic takiego, mówi sanitariusz. Będziesz żyć. – To dobra wiadomość - odpowiadam. Przychodzi starszy wiekiem lekarz. Sanitariusz wprowadza go w temat. Lekarz stwierdza, że nie spotkał się z takim przypadkiem po czym wypełnia formularz, każe mi podpisać i na tym kończy się jego rola. Sanitariusz każe Abelardo opuścić ambulans po czym aplikuje mi zastrzyk, po którym sadzę, że nawet płaszczka obeszła się ze mną łagodniej. Sanitariusz wykłada mi temat. Rysuje na ziemi kształt płaszczki z jadowitym kolcem. W momencie kiedy musiałam znaleźć się blisko niej, albo ją nadepnąć, płaszczka podwinęła kolec i wbiła mi go w stopę. Po tym interesującym wykładzie kulejącą na jedną nogę i ze zdrętwiałym drugim bokiem, Abe zanosi mnie z powrotem do samochodu. Żegnani przez uśmiechającego się strażnika, jedziemy dalej, w kierunku Ica.


środa, 21 marca 2012

W Kuchni Mamainé


09.03.2012 



Z Mamainé
W czwartek popołudniu wyruszamy w kolejną wyprawę. Naszą stałą już ekipą tj. ja z Agnieszką, José i Abelardo, zmierzamy na południe Peru, w kierunku Paracas. Paracas to miejsce, gdzie organizuje się wycieczki na przybrzeżne wyspy Ballestas, zwane też mini Galapagos. Ale przedtem, nasi peruwiańscy przyjaciele postanawiają dać nam niepowtarzalną okazję skosztowania kreolskiej kuchni słynnej w regionie - Mammainé. Restauracja czynna jest do godziny 17. By mieć pewność, że nie ominie nas przyjemność spotkania i skosztowania dań słynnej kucharki, nasi przyjaciele, dzwonią pod wskazany numer. Przez telefon zapewniają, że jedziemy specjalnie z Limy, by skosztować jej specjałów. 


Po kilku godzinach drogi, zjeżdżamy z głównej drogi i jedziemy jakimiś mały dróżkami. Jedziemy kilka dobrych minut, aż w końcu ukazuje się nam restauracja. Same nigdy byśmy tu nie trafiły. Zdaje się, że to miejsce znają tylko najwięksi miłośnicy.  Miejsce, w którym jesteśmy, jest mieszanką wielu różnych ras i wpływów. Ogólnie jednak dominują czarnoskórzy Peruwiańczycy. Wysiadamy z samochodu, a nad głównym wejściem wisi zdjęcie ubranej na czerwono z białym fartuszkiem i z zawiązaną na głowie chustką, uśmiechniętej murzynki trzymającej talerz z jedzeniem. Słońce powoli zachodzi. Jako jedyni w całej restauracji zajmujemy miejsca. Specjalnie dla nas wstrzymano się z zamknięciem. Wszyscy jesteśmy bardzo głodni. Każdy z nas zamawia talerz z próbką najlepszych dań. Do tego cebada, które jest pszennym piwem. Po chwili, otrzymujemy wypełnione po brzegi talerze. 


Ziemniaki w sosie Huancaina
Wśród dań stojących na naszym stole, jestem już w stanie wskazać żółtego koloru sos Huancaina przyrządzany z żółtego aji, białego sera, mleka i herbatników. Oprócz tego, serwowana jest czerwona fasolka, nitki makaronu w specjalnych przyprawach, skóra wieprzowa i chrząstki wieprzowe w sosie i inne syto przyprawione próbki lokalnych dań. Po chwili pojawia się też sama Mamainé, ciekawa gości z Limy. Po posiłku ruszamy dalej w drogę. Tym jednak razem, kierownicę przejmuje Agnieszka. Wsteczny, kilka szarpnięć, wycie silnika, ale już po chwili Aga odnajduje się w nowym samochodzie. Do Paracas przybywamy już po zmierzchu, skąd następnego dnia wyruszymy, by poznać jedną z żył złota Peru – guano. 

Regionalna kuchnia Peru
Arroz con pollo, czyli kurczak z ryżem

wtorek, 20 marca 2012

Na plaży



02-04.03.2012



Skaliste wybrzeże Peru
W piątek po południu trafia się sposobność by pojechać na plażę. Nie możemy z Agą odmówić sobie takiej przyjemności. Zatem w tempie ekspresowym pakujemy rzeczy i ruszamy. W samochodzie Josego, którego zwiemy też zdrobniale Pepe, podążamy na obrzeża Limy. Rozciągający się wokół krajobraz już po wyjeździe z miasta, to nic innego jak sucha ziemia. Bardzo zastanawia mnie fakt, dlaczego ziemia nad oceanem, blisko wody, z dużą wilgotnością powietrza jest tak jałowa? Nieco później odpowiedź niejako sama do mnie przychodzi. Wszystkiemu winny jest zimny prąd Humboldta, który zasysa całą wilgoć znad lądu.  Po prawej stronie, daleko w dole mijamy skupisko małych budek. Pytam, czy są to slumsy. W odpowiedzi słyszę, że to tylko domki plażowe. Docieramy do kompleksów wypoczynkowych usytuowanych jeden obok drugiego. Każdy z nich przypomina jeden wielki, otoczony ze wszystkich stron kampus, którego wejścia strzeże ochroniarz. Nasz kompleks nazywa się „Los Pulpos”, czyli ośmiornice. Strażnik otwiera nam bramę. Wjeżdżamy na szeroką piaskową drogę. Skręcamy w drugą z rzędu uliczkę i dojeżdżamy do naszego pensjonatu.
Oczywiście nie chcąc tracić ani chwili dłużej, zostawiamy wszystko i idziemy na plażę. Wracamy do głównej drogi i przechodzimy przez cały kompleks, mijając po bokach małe sklepiki spożywcze. W pewnej chwili ścieżka skręca w lewo i natrafiamy na ogrodzenia. W jednym z nich znajdują się otwarte drewniane drzwi, a tuż przy nich kolejny ochroniarz. Wpuszcza nas za bramę, za którą znajduje się ścieżka wiodąca w dół. Schodzimy i w końcu naszym oczom ukazuje się plaża. Taka, jaka kojarzy nam się z tym słowem. Piaszczysta, szeroka i długa. I taka, jakiej nie spoytka się w Limie. Na granicy piasku znajdują się ”szklane domy”, czyli eleganckie domy z przeszklonymi, obszernymi tarasami, na których siedzą ich domownicy. Dostęp do plaży dla ludzi z zewnątrz jest ograniczony do wyznaczonych godzin. Na plaży, oprócz nas, znajduje się wędkarz i kobieta siedząca pod rozłożonym parasolem. Patrzymy w niebo, ale nie widać ani jednej gwiazdy. Aczynamy sięprzyzwyczajać, że w okolicach Limy, niebo nie lubi się zbyt często odsłaniać. Lokujemy się wygodnie na piasku i otwieramy wino.
Degustacja peruwiańskiego wina
Jest to również poznawcza część naszej wyprawy, która ma na celu przybliżyć nam bukiet peruwiańskiego wina. Przedmiot naszych badań obejmuje białe, półwytrawne wino z rekomendacji jednego z pracowników sklepu sieci „Wong”. Jak dotąd, nie było okazji wypić za pozytywny rezultat naszego poszukiwania mieszkania, i temu właśnie dedykujemy tę okazję. Wydająca się na pierwszy rzut oka pusta plaża, to tylko pozory. Obserwujemy jak raz po raz w piasku powstają otwory i wychodzą z nich ich skorupiaści mieszkańcy. Wino wyraźnie zaostrzyło wszystkim apetyt, gdyż jednomyślnie, całą salsową ekipą, postanawiamy pójść coś zjeść.
Wracamy ścieżką w górę i dalej przez cały kompleks. Wychodzimy do głównej drogi i kierujemy się wzdłuż niej. Co krok znajdują się restauracje serwujące świeże owoce morza. W każdej z nich mieszają się latynoskie melodie salsy, bachaty, merengue, czy cumbii. Siadamy przy jednym ze stolików. Z bogatego menu wybieramy chicharron de pescado – panierowane kawałki ryby, chicharron mixto – panierowaną mieszkankę owoców morza, pulpo al. olivo – ośmiornicę w sosie z oliwek, la Cusquena – piwo z Cusco i Inca Cola – peruwiańską oranżadę. Po dłuższej chwili, na naszym stole lądują obszernie wypełnione talerze, smakowicie wyglądającego jedzenia. Na wierzchu chicharrones znajduje się drobno pokrojona cebula z pietruszką. Wszystko skropione jest sokiem z limonki. Talerze przyozdobione są czerwonym, słodkim ziemniakiem i marchewką w kształcie kwiatu. Na talerzu obok znajdują się drobne kawałki ośmiornicy w sosie koloru szarego. Do tego serwowane są paluszki z juki przypominające w smaku nieco frytki oraz majonez żółtego koloru o smaku cytrynowym. Panierowane kawałki mięsa wyglądają jak z reklamy KFC, ale w przeciwieństwie do tego, to co kryje się na naszym talerzu, to prawdziwe bogactwo oceanu: krewetki, kawałki ryby, ośmiornica, małża. Wszystko jest tak delikatne i miękkie, że aż rozpływa się w ustach.  Za całą ucztę płacimy po 30 soli od osoby (ok.35 zł), a ja już wiem, że to będzie jedno z moich ulubionych peruwiańskich dań. Sekret tkwi w tym, iż wszystko jest świeżo złowione.
Orzeźwiająca kuchnia peruwiańska
Chicharrón mixto
Resztę nocy spędzamy przy akompaniamencie latynoskiech rytmów, wykorzystując skrupulatnie każdy salsowy kawałek. Kładziemy się spać o 5:00 rano, by wstać już po 9:00. Zmierzamy dalej na południe i dojeżdżamy do plaży zwanej „los Lenocitos”, czyli „Lwiątka”. Odwiedzamy pzyjaciela Jose, który ma tam dom. Parkujemy samochód przed bramą garażową. Całe zabudowania wokół wyglądają jak skupisko bram garażowych wpuszczonych w jeden ciągnący się mur. Są to tylko pozory, gdyż fasady wszytskich domów skierowane są od strony oceanu. Klifowe wybrzeże Peru sprawia, że większość plaż znajduje się głęboko w dole. Paradoksalnie garaż, w którym się znajdujemy, to nic piwnica, a powiedzielibyśmy poddasze. Pokonujemy teraz schody w dół, które prowadzą nas obok licznych pouchylanych drzwi i przez malutki tarasik. Na nim uświadamiamy sobie piękno miejsca, do którego dotarliśmy. Naszym oczom ukazuje się głęboko zakrojona  zatoka otoczona wysokim skalistym klifem, na którym „zawisły” domy, łącznie z tym, w którym się znajdujemy.
Plaża dla wybranych
W dole szeroka, piaszczysta plaża, na której prawie nie ma nikogo. Schodzimy dalej na dół do obszernego salonu z kuchnią i wyjściem na szeroki taras. Wszystkie ściany domu są śnieżnobiałe z niebieskimi framugami, co przywodzi skojarzenie z Grecją. Dom jest niemal pusty. Dopiero na tarasie spotykamy starszą parę raczącą się śniadaniem z widokiem na ocean. Są to rodzice kolegi Jose. Witamy się grzecznie i dalej obieramy ścieżkę wiodącą, w kierunku plaży. Na dole, w wygodnych odstępach rozłożone są parasole i leżaki. Rotacyjnie przypisane są do mieszkańców „klifowych domów”. Podobnie jak wcześniej, plaża na, której się znajdujemy, ma charakter prywatny. To sprawia, że nazwa ”lwiątka” nabiera z goła innego znaczenia.  Zostawiamy wszystkie rzeczy pod parasolem i biegniemy po parzącym stopy piasku prosto do wody. Fala zalewa nasze stopy i…odwrót. Wcale woda nie jest taka ciepła. Ale już po chwili stopniowo zanurzamy się w wodzie. Nie ma nic lepszego -na upalny dzień. Przynajmniej tutaj nie musimy też martwić się o rzeczy, o których teraz nikt nie ma głowy myśleć. Spacerujemy wśród wybrzeża odkrywając po drodze wyrzucone przez morze dziwy. Trzeba patrzeć pod stopy, gdyż trafiają się też małe meduzy. Na otaczających plaże skałach można dostrzec pojedyncze kormorany. Woda, kąpiel, spacery, tańczona na piasku salsa, morskie powietrze sprawiają, że całą czwórką kierujemy się do plażowej restauracji. Ponownie zamawiamy chicharrones, które o dziwo okazują się być jeszcze smaczniejsze, niż poprzedniego wieczoru! Do tego próbujemy teceños, które przypominają mi nieco smażone faworki, tyle, że mniej tłuste i wspaniale gasząca pragnienie jarra de limonada, czyli dzban limoniady.
Pinacolada
Uprzejmy kelner uśmiecha się do mnie i do Agi i proponuje własnoręcznie przyrządzoną piñacoladę – chłodzący napój na bazie świeżo wyciskanego soku z ananasa. Po całej uczcie, która również nie wynosi nas wiele (niech żyje Peru!), naszą uwagę skupiają stojące pod zadaszeniem skupisko gier. Po kilku chwilach rozgrywamy zacięte spotkanie w piłkarzyki, kontynuujemy rozgrywki w ping-ponga, a kończymy na sapo. Sapo okazuje się być dla mnie i Agi zupełną nowością. Jest to peruwiańska gra, która polega na trafieniu metalowym pieniążkiem do otworów drewnianej szafy. Poziom trudności zależy od otworu, do którego się trafia, stąd każdy otwór premiowany jest inną ilością punktów. Cześć otworów posiada ruchome korbki, a na samym środku siedzi ropucha, czyli tytułowa sapo. Z otwartym pyszczkiem, śmieje się ze wszytskich co próbują wrzucić metalowy krążek do jej wnętrza. Trafiony rzut wygrywa całą grę. Kto by pomyślał, że tak proste gry, a tyle radości. Słońce powoli zniża się ku wodzie. Żar dnia powoli łagodnieje,niebo przyjmuje pomarańczowy odcień.
Zachód słońca
Na plaży oprócz nas nie ma nikogo.Robimy ostatnią rundkę po plaży, próbując w kadrze aparatu zatrzymać chociaż namiastkę tej pięknej chwili. Zaczyna się przypływ i wody zalewają część plaży odcinając ją od reszty brzegu. Gdy noc zapada już na dobre, wracamy na górę do domu znajomego Jose. Ugoszczeni kruchym, słodkim ciastem i czekoladkami owiniętymi w papierki ze znakami z Nazca, siedzimy przy stole. Czas wracać do Limy. Kolega Jose też wraca do stolicy, do pracy. Z garażu wyjeżdża nowym, sportowym samochodem. Jak wspomina Jose, jego tata swego czasu był ministrem transportu. W czwórkę pakujemy się do samochodu Jose i ruszamy w drogę powrotną.
Ostatnie promienie słoneczne

czwartek, 8 marca 2012

W drodze na uczelnię


01.03.2012 (czwartek)  


Uczestnicy ruchu drogowego
Pierwszy marca. Ta informacja działa na nas nieco elektryzująco. Czas zabrać się za uczelniane obowiązki. Wyruszamy w wyprawę na drugi kraniec miasta, by odwiedzić naszą nową uczelnię. Tak, zważywszy, że sama Lima liczy sobie ponad 8 milionów mieszkańców, (podczas, gdy np. całe Czechy mają 10,5 miliona) to jest to prawdziwa wyprawa. Po wyjściu z domu wędrujemy do pobliskiego ronda. Podejmujemy ryzyko przejścia przez pasy. Szczęśliwie będąc już po drugiej stronie, spośród chaotycznego ruchu samochodów, udaje nam się wypatrzyć autobus z napisem „La Molina”. Jest to nazwa dzielnicy, w której znajduje się nasza Uczelnia. Wskakujemy do środka mijając w drzwiach „naganiacza”. Naganiacz to osoba, która jedną ręką trzymając się drążka przy drzwiach i niemal wisząc w powietrzu, z niewyrażoną prędkością na minutę wyrzuca z siebie potok słów wskazujących kierunek, w którym podąża autobus. Zajmujemy miejsca w ostatnim rzędzie by mieć wszystko na oku. Gdy autobus rusza, naganiacz robi rundkę po autobusie pobierając opłatę od pasażerów. Gdy podchodzi do nas, pytamy, czy są bilety ulgowe. Tylko za okazaniem legitymacji. Aga próbuje pokazać kartę ISIC z napisem student, ale nie spotyka się to z przychylnością naganiacza. Próbujemy dalej. „A czy są bilety miesięczne?”. Naganiacz wciska nam bilety do ręki i mówi tylko, że powie nam gdzie mamy wysiąść. Przemierzamy ulice Limy. Obserwujemy jak raz po raz wsiadają i wysiadają ludzie. „Baja!” – Słyszymy, gdy ktoś chce wysiąść przez tylne drzwi.
Peruwiańskie Indianki
W pewnym momencie na ulicy widzimy Indianki z małymi dziećmi. Widok jest dla nas tak egzotyczny, iż Aga robi zdjęcie. Dalej dojeżdżamy do dużej ulicy, która na mapie w linii prostej ciągnie się, aż na wysokość naszej Uczelni. Teraz powinno już pójść szybko. Tym czasem, niebo pokryte jest chmurami. Jednakże w Limie rzadko, kiedy pada deszcz. Do tego, w tej chwili jest bardzo ciepło. Wręcz niewiarygodne wydaje się nam fakt, iż nasz naganiacz przez cały ten czas ani na chwilę nie zaprzestaje nawoływań. Co więcej, posuwając się stopniowo na przód, gdyż szybciej nie jest to możliwe z powodu korków, widzimy o wiele więcej podobnych naganiaczy. Zewsząd rozbrzmiewają klaksony. Jeden autobus zajeżdża drogę drugiemu, z nieba leje się żar, a nam wydaje się, że jesteśmy w betonowej dżungli, gdyż nigdzie na horyzoncie nie widać ani drzew, ani zieleni.  W momencie, kiedy wysiadamy, mija godzina. Trzeba nam jeszcze podejść kawałek. Kilka razy pytamy o drogę i w końcu trafiamy do wejścia z dużym szyldem „Universidad San Ignacio de Loyola”. Brama wejściowa jest zamknięta. Podchodzimy do drzwi, gdzie zatrzymuje nas ochroniarz. Pyta o legitymacje. Na szczęście mamy przy sobie zaproszenia przesłane przez Uczelnię. Wchodzimy do środka. Na wprost wejścia znajdują się flagi, różnych państw.
Na Uczelnii
Odnajdujemy biuro „stosunków międzynarodowych” z hiszp. Relaciones Internacionales, gdzie zostajemy miło przyjęte. Rozmawiamy z młodą dziewczyną niewiele starszą od nas, której tata jest Japończykiem. Akemi doradza nam jakie przedmioty najlepiej wybrać i do kiedy musimy tego dokonać. Kręcimy się jeszcze trochę po uczelnianym kampusie. Znajdujemy stanowiska z Internetem i korzystając ze sposobności, piszemy wiadomości do bliskich. Zachodzimy też na stołówkę. Za 8 soli kupujemy zestaw dnia. Dostajemy talerz z ryżem, panierowanym kurczakiem i sałatką z kapusty. Do tego na osobnej tacce, ziemniaki w sosie koloru żółtego o dotąd nieznanym nam smaku i napój. Aga bierze sok z marakui, a ja chichę. Chicha w kolorze przypomina sok z czarnej porzeczki, ale wytwarzana jest o dziwo z ziaren kukurydzy. Pamiętam jak pierwszy raz o Chichy dowiedziałam się z odcinków W.Cejrowskiego. Patrzyłam z zaskoczeniem w ekran telewizora jak to zaszyte gdzieś w głębi selwy Indianki, mielą w swych ustach kukurydzę, by następnie wypluć ją do miski i po odpowiednim czasie podać swoim mężom do picia. Stąd też,  wnikliwym wzrokiem badam teraz zawartość mojego kubka. Zważywszy, iż jest to jedna z lokalnych specjalności, czuję się w obowiązku, by jej posmakować. W drodze powrotnej do domu postanawiamy wziąć tzw. „combi” czyli mały bus. Pytamy naganiacza - Santa cruz ?, czyli o ulicę na, której mieszkamy, a ten kiwa by wchodzić. Wskakujemy do środka i zajmujemy 2 wolne z przodu miejsca. Aga siedzi na pojedynczym siedzeniu tuż obok rozsuwanych drzwi. Busik rusza dynamicznie przy w pełni otwartych drzwiach i zawieszonym na drążku „naganiaczu:, a Aga w ostatniej chwili łapie się siedzenia by nie wypaść. Podchodzi do nas naganiacz i prosi o 2,5 sola od każdej z nas. Na to oburzamy się. - 2,5 ale chyba dla gringos. 1,2 sola Nie więcej – mówimy. To cena jaką zapłaciłyśmy w drodze na Uczelnię. A w rozmowach ze znajomymi powiedziano, że nie zapłacimy więcej jak 2. Chociaż nie są to jakieś straszne pieniądze, to oburza nas myśl, że ktoś może chcieć nas oszukać. Naganiacz, mówi, iż 1,2 to opłata do jednego z mostów, a tam dokąd my jedziemy, płaci się więcej. Kobieta, która siedzi obok mnie kiwa głową, że tak właśnie jest. Cóż robić. Zapisujemy to na konto kolejnego doświadczenia. Busik zbacza z głównej drogi i zjeżdża w miejskie uliczki. Przejeżdżamy przez kolejne dzielnice obserwując codzienne, głośne życie Limy. Prawie po 2 godzinach jazdy ze zdziwieniem stwierdzamy, że oto z powrotem jesteśmy na ulicy pod naszym domem.

wtorek, 6 marca 2012

Posmak Kuby

29.02.2012 (środa)

W Son de Cuba z salseros
Budzimy się rano, na śniadanie zjadamy resztki z podróży i ruszamy do sklepu na zakupy. Środki czystości, dodatki, trochę jedzenia. Wychodzi tego sporo. Mamy do przejścia 13 przecznic zwanych tutaj cuadras. Siatek mamy, co niemiara. Przy każdej z kas znajduje się chłopak pakujący zakupy. Wsadza nasze zakupy do wózka i idzie za nami. Rozglądamy się dookoła i widzimy podobnych pracowników ubranych na czerwono, którzy niosą zakupy swoim klientom, aż na parking. Wychodzimy na ulicę. Chłopak, który nam towarzyszy – Emanuel postanawia nam pomóc i razem z wózkiem odprowadza nas pod sam dom. O dziwo nikt nie zwraca uwagi, gdy idziemy sobie chodnikiem ze sklepowym wózkiem i ubranym na czerwono pracownikiem „Wong”. Wchodzimy po schodach na górę. Zaczyna się sprzątanie i rozpakowywanie. Na tym upływa nam większość dnia. Gdy doprowadzamy wszystko do porządku, dopada nas straszna senność. Gdy się budzimy dochodzi już 18. Ogarniamy się i… idziemy na salsę. Miejsce, do którego chodzimy nazywa się „Son de Cuba”, czyli w wolnym tłumaczeniu „Są z Kuby”. Z gwarnej kolorowej ulicy pełnej naganiaczy, wchodzimy przez podkowiaste drzwi do środka. Przy małych stoliczkach siedzą i śmieją się ludzie. Jest już dosyć gwarno. Przed barem znajduję się przestrzeń do tańczenia, a nad nim scena, na której niemal codziennie z wyjątkiem niedzieli, przez kilka godzin gra zespół na żywo. W „Son” jak w skrócie nazywamy to miejsce, spotykamy znajomych Josego, w tym znanych nam już Abelardo i Daniela. Zostajemy poproszone do tańca i „wiruje cały świat”. Na parkiecie póki, co, nie ma dużo par. Czyżby, dlatego wszyscy na nas patrzyli? Wracamy do stolika, gdzie pochłaniamy butelkę wody. Ktoś przynosi dzban schłodzonego piwa i kufelki. Chociaż nie jestem fanem piwa, muszę przyznać, że w tej chwili smakuje wyśmienicie. A może tak po prostu smakuje piwo z Cusco? W tej chwili rozbrzmiewają pierwsze dźwięki kapeli, której większość członków to Kubańczycy. W pierwszym rzędzie stoi trzech wokalistów w tym jedna kobieta. Wszyscy kołyszą się w rytm muzyki, w tylko sobie znany, pełen wdzięku sposób. Gdy kobieta zaczyna śpiewać, w jej głosie da się wyczuć moc. Ogarnia nas niesamowite uczucie. Tańczymy salsę przy prawdziwej kubańskiej muzyce na żywo. Bezcenne. Tego wieczoru poznajemy jeszcze kilka nowych osób. M.in. kilku instruktorów salsy z tej samej szkoły, do której uczęszcza na zajęcia Jose i Abelardo. Daniel z kolei, po części sam naucza. Wszyscy są pod dużym wrażeniem umiejętności Agi. Aga jest w swoim żywiole. Wiruje na parkiecie, a urokowi, z jakim to czyni, nie jest w stanie dorównać żadna inna dziewczyna w klubie. Zawiązuje się między nami i naszymi nowymi znajomymi nić porozumienia. Chłopcy z radością stwierdzają, że o to tworzy się mocny taneczny team i z uciechy, aż przyklaskują. Jose zawozi nas do domu. Jest już blisko poranka. Zapadamy w głęboki sen.


poniedziałek, 5 marca 2012

Zwycięstwo

Na pobliskim skwerku
 28.03.2012 (wtorek)

Zejście na plażę

W naszym mieszkanku
„Dzisiaj znajdujemy odpowiadający nam pokój, koniecznie blisko morza i się wprowadzamy”. Takie jest nasze postanowienie, gdy budzimy się tego dnia. Jose wychodzi do pracy. Szwedki kręcą się po pokoju, a my z Agą dalej szukamy ofert i dzwonimy. Dostajemy kilka linków od ludzi. Umawiamy się na spotkanie. Luis przysyła nam wiadomość, iż znalazł dla nas coś, co powinno nas zainteresować, w dobrej cenie i by do niego zadzwonić. Tak też robimy. Luis przedstawia nam warunki i umawia się z nami na 12:00. Nie mamy nic do stracenia. Wcześniej jednak postanawiamy zobaczyć jeszcze jedno mieszkanie. Tym razem by nie tracić czasu bierzemy taxi. Na miejscu, Właściciel okazuje się być młodym chłopakiem. Mieszka z 9 kotami. Sam przyznaje, że go obudziłyśmy, dzwoniąc o 12:00 w południe. Oglądamy pokoje, które są dopiero w stanie przygotowywania. W całym domu panuje jeden wielki remont. Sprawa jest jasna. Pozostaje nam już tylko propozycja Luisa. Idziemy na spotkanie z Luisem, który informuje nas, że mieszkanie możemy zobaczyć nie wcześniej jak o 15:30. Mamy zatem 2,5 godziny czasu. Ogłoszenia z gazety już się skończyły. Decydujemy się pójść pod dom i zobaczyć go z zewnątrz oraz pokręcić się po okolicy. Dom znajduje się przy dwupasmowej, ruchliwej ulicy. Jednak się wkrótce okazuje jest bardzo dobrze usytuowany w stosunku do głównych ulic naszej dzielnicy. Szybko odkrywamy, że od morza dzieli nas raptem 5 min drogi! Po drodze znajduje się mały parczek. To musi być to – mówimy. Jednak nadal zostaje sporo czasu do spotkania. Gdy w końcu nadchodzi wyczekiwana chwila, pomimo dużego podekscytowania umawiamy się nie dawać nic po sobie poznać. Wszystko zdaje się być idealne. Nasze mini mieszkanko ma okna wychodzące od patio, co oddziela nas od hałasu z ulicy. Jest świeżo wyremontowane. Ściany lśnią bielą. Wszystko jest nowe: meble, kompleks kuchenny, lodówka. W łazience świeżo położone kafelki, nowe baterie, szklana umywalka. Na łóżku znajduje się ładna biało-granatowa pościel. W oknach zawieszone są zasłonki koloru żółtego, które nadają wnętrzu ciepło.. Wiemy, że chcemy tu zamieszkać. Cena wynosi 450 dolarów. Postanawiamy jednak trochę pograć i ponegocjować cenę. Proponujemy 400 dolarów. Luis też nam pomaga, sypiąc jak z rękawa argumentami. Widzimy jak właścicielka zaczyna się zastanawiać. Jest nadzieja. Zostajemy poproszone by na chwilę zostawić samych właścicielkę, Luisa i jeszcze jednego agenta nieruchomości. Po dłużącej chwili pojawia się Luis z miną zwycięzcy i pokazuje nam podniesione do góry kciuki. Udało się! Po trzech dniach szukania znajdujemy lokum, które jest spełnieniem naszych oczekiwań. Odnosimy z Agą wrażenie tak, jakby to miejsce czekało specjalnie na nas. Ostatnie formalności i jeszcze tego samego dnia wprowadzamy się. Nasza właścicielka okazuje się być bardzo otwartą i inteligentną osobą. Studiowała podobnie jak my handel zagraniczny, a oprócz tego skończyła jeszcze 2 kierunki. Sporo czasu spędziła w Kanadzie, skąd wróciła niedawno. Wszystko, o co ją prosimy dostajemy. I tak nasze mieszkanko zostaje wyposażone dodatkowo w talerze, sztućce, sprzęt kuchenny. Dostajemy nową mikrofalę, czajnik, i palnik kuchenny. Julia pyta nas, czy chcemy telewizor. Zważywszy gabaryty pomieszczenia i ograniczoną ilość czasu, jaką chcemy spędzać w domu, stwierdzamy zgodnie z Agą, że nie jest nam potrzebny. Idąc za tą myślą, zostawiamy po środku walizki i wychodzimy na salsę. Wracamy nad ranem i zapadamy w głęboki sen. I tak, spędzamy naszą pierwszą noc w „naszym domu”.