wtorek, 20 marca 2012

Na plaży



02-04.03.2012



Skaliste wybrzeże Peru
W piątek po południu trafia się sposobność by pojechać na plażę. Nie możemy z Agą odmówić sobie takiej przyjemności. Zatem w tempie ekspresowym pakujemy rzeczy i ruszamy. W samochodzie Josego, którego zwiemy też zdrobniale Pepe, podążamy na obrzeża Limy. Rozciągający się wokół krajobraz już po wyjeździe z miasta, to nic innego jak sucha ziemia. Bardzo zastanawia mnie fakt, dlaczego ziemia nad oceanem, blisko wody, z dużą wilgotnością powietrza jest tak jałowa? Nieco później odpowiedź niejako sama do mnie przychodzi. Wszystkiemu winny jest zimny prąd Humboldta, który zasysa całą wilgoć znad lądu.  Po prawej stronie, daleko w dole mijamy skupisko małych budek. Pytam, czy są to slumsy. W odpowiedzi słyszę, że to tylko domki plażowe. Docieramy do kompleksów wypoczynkowych usytuowanych jeden obok drugiego. Każdy z nich przypomina jeden wielki, otoczony ze wszystkich stron kampus, którego wejścia strzeże ochroniarz. Nasz kompleks nazywa się „Los Pulpos”, czyli ośmiornice. Strażnik otwiera nam bramę. Wjeżdżamy na szeroką piaskową drogę. Skręcamy w drugą z rzędu uliczkę i dojeżdżamy do naszego pensjonatu.
Oczywiście nie chcąc tracić ani chwili dłużej, zostawiamy wszystko i idziemy na plażę. Wracamy do głównej drogi i przechodzimy przez cały kompleks, mijając po bokach małe sklepiki spożywcze. W pewnej chwili ścieżka skręca w lewo i natrafiamy na ogrodzenia. W jednym z nich znajdują się otwarte drewniane drzwi, a tuż przy nich kolejny ochroniarz. Wpuszcza nas za bramę, za którą znajduje się ścieżka wiodąca w dół. Schodzimy i w końcu naszym oczom ukazuje się plaża. Taka, jaka kojarzy nam się z tym słowem. Piaszczysta, szeroka i długa. I taka, jakiej nie spoytka się w Limie. Na granicy piasku znajdują się ”szklane domy”, czyli eleganckie domy z przeszklonymi, obszernymi tarasami, na których siedzą ich domownicy. Dostęp do plaży dla ludzi z zewnątrz jest ograniczony do wyznaczonych godzin. Na plaży, oprócz nas, znajduje się wędkarz i kobieta siedząca pod rozłożonym parasolem. Patrzymy w niebo, ale nie widać ani jednej gwiazdy. Aczynamy sięprzyzwyczajać, że w okolicach Limy, niebo nie lubi się zbyt często odsłaniać. Lokujemy się wygodnie na piasku i otwieramy wino.
Degustacja peruwiańskiego wina
Jest to również poznawcza część naszej wyprawy, która ma na celu przybliżyć nam bukiet peruwiańskiego wina. Przedmiot naszych badań obejmuje białe, półwytrawne wino z rekomendacji jednego z pracowników sklepu sieci „Wong”. Jak dotąd, nie było okazji wypić za pozytywny rezultat naszego poszukiwania mieszkania, i temu właśnie dedykujemy tę okazję. Wydająca się na pierwszy rzut oka pusta plaża, to tylko pozory. Obserwujemy jak raz po raz w piasku powstają otwory i wychodzą z nich ich skorupiaści mieszkańcy. Wino wyraźnie zaostrzyło wszystkim apetyt, gdyż jednomyślnie, całą salsową ekipą, postanawiamy pójść coś zjeść.
Wracamy ścieżką w górę i dalej przez cały kompleks. Wychodzimy do głównej drogi i kierujemy się wzdłuż niej. Co krok znajdują się restauracje serwujące świeże owoce morza. W każdej z nich mieszają się latynoskie melodie salsy, bachaty, merengue, czy cumbii. Siadamy przy jednym ze stolików. Z bogatego menu wybieramy chicharron de pescado – panierowane kawałki ryby, chicharron mixto – panierowaną mieszkankę owoców morza, pulpo al. olivo – ośmiornicę w sosie z oliwek, la Cusquena – piwo z Cusco i Inca Cola – peruwiańską oranżadę. Po dłuższej chwili, na naszym stole lądują obszernie wypełnione talerze, smakowicie wyglądającego jedzenia. Na wierzchu chicharrones znajduje się drobno pokrojona cebula z pietruszką. Wszystko skropione jest sokiem z limonki. Talerze przyozdobione są czerwonym, słodkim ziemniakiem i marchewką w kształcie kwiatu. Na talerzu obok znajdują się drobne kawałki ośmiornicy w sosie koloru szarego. Do tego serwowane są paluszki z juki przypominające w smaku nieco frytki oraz majonez żółtego koloru o smaku cytrynowym. Panierowane kawałki mięsa wyglądają jak z reklamy KFC, ale w przeciwieństwie do tego, to co kryje się na naszym talerzu, to prawdziwe bogactwo oceanu: krewetki, kawałki ryby, ośmiornica, małża. Wszystko jest tak delikatne i miękkie, że aż rozpływa się w ustach.  Za całą ucztę płacimy po 30 soli od osoby (ok.35 zł), a ja już wiem, że to będzie jedno z moich ulubionych peruwiańskich dań. Sekret tkwi w tym, iż wszystko jest świeżo złowione.
Orzeźwiająca kuchnia peruwiańska
Chicharrón mixto
Resztę nocy spędzamy przy akompaniamencie latynoskiech rytmów, wykorzystując skrupulatnie każdy salsowy kawałek. Kładziemy się spać o 5:00 rano, by wstać już po 9:00. Zmierzamy dalej na południe i dojeżdżamy do plaży zwanej „los Lenocitos”, czyli „Lwiątka”. Odwiedzamy pzyjaciela Jose, który ma tam dom. Parkujemy samochód przed bramą garażową. Całe zabudowania wokół wyglądają jak skupisko bram garażowych wpuszczonych w jeden ciągnący się mur. Są to tylko pozory, gdyż fasady wszytskich domów skierowane są od strony oceanu. Klifowe wybrzeże Peru sprawia, że większość plaż znajduje się głęboko w dole. Paradoksalnie garaż, w którym się znajdujemy, to nic piwnica, a powiedzielibyśmy poddasze. Pokonujemy teraz schody w dół, które prowadzą nas obok licznych pouchylanych drzwi i przez malutki tarasik. Na nim uświadamiamy sobie piękno miejsca, do którego dotarliśmy. Naszym oczom ukazuje się głęboko zakrojona  zatoka otoczona wysokim skalistym klifem, na którym „zawisły” domy, łącznie z tym, w którym się znajdujemy.
Plaża dla wybranych
W dole szeroka, piaszczysta plaża, na której prawie nie ma nikogo. Schodzimy dalej na dół do obszernego salonu z kuchnią i wyjściem na szeroki taras. Wszystkie ściany domu są śnieżnobiałe z niebieskimi framugami, co przywodzi skojarzenie z Grecją. Dom jest niemal pusty. Dopiero na tarasie spotykamy starszą parę raczącą się śniadaniem z widokiem na ocean. Są to rodzice kolegi Jose. Witamy się grzecznie i dalej obieramy ścieżkę wiodącą, w kierunku plaży. Na dole, w wygodnych odstępach rozłożone są parasole i leżaki. Rotacyjnie przypisane są do mieszkańców „klifowych domów”. Podobnie jak wcześniej, plaża na, której się znajdujemy, ma charakter prywatny. To sprawia, że nazwa ”lwiątka” nabiera z goła innego znaczenia.  Zostawiamy wszystkie rzeczy pod parasolem i biegniemy po parzącym stopy piasku prosto do wody. Fala zalewa nasze stopy i…odwrót. Wcale woda nie jest taka ciepła. Ale już po chwili stopniowo zanurzamy się w wodzie. Nie ma nic lepszego -na upalny dzień. Przynajmniej tutaj nie musimy też martwić się o rzeczy, o których teraz nikt nie ma głowy myśleć. Spacerujemy wśród wybrzeża odkrywając po drodze wyrzucone przez morze dziwy. Trzeba patrzeć pod stopy, gdyż trafiają się też małe meduzy. Na otaczających plaże skałach można dostrzec pojedyncze kormorany. Woda, kąpiel, spacery, tańczona na piasku salsa, morskie powietrze sprawiają, że całą czwórką kierujemy się do plażowej restauracji. Ponownie zamawiamy chicharrones, które o dziwo okazują się być jeszcze smaczniejsze, niż poprzedniego wieczoru! Do tego próbujemy teceños, które przypominają mi nieco smażone faworki, tyle, że mniej tłuste i wspaniale gasząca pragnienie jarra de limonada, czyli dzban limoniady.
Pinacolada
Uprzejmy kelner uśmiecha się do mnie i do Agi i proponuje własnoręcznie przyrządzoną piñacoladę – chłodzący napój na bazie świeżo wyciskanego soku z ananasa. Po całej uczcie, która również nie wynosi nas wiele (niech żyje Peru!), naszą uwagę skupiają stojące pod zadaszeniem skupisko gier. Po kilku chwilach rozgrywamy zacięte spotkanie w piłkarzyki, kontynuujemy rozgrywki w ping-ponga, a kończymy na sapo. Sapo okazuje się być dla mnie i Agi zupełną nowością. Jest to peruwiańska gra, która polega na trafieniu metalowym pieniążkiem do otworów drewnianej szafy. Poziom trudności zależy od otworu, do którego się trafia, stąd każdy otwór premiowany jest inną ilością punktów. Cześć otworów posiada ruchome korbki, a na samym środku siedzi ropucha, czyli tytułowa sapo. Z otwartym pyszczkiem, śmieje się ze wszytskich co próbują wrzucić metalowy krążek do jej wnętrza. Trafiony rzut wygrywa całą grę. Kto by pomyślał, że tak proste gry, a tyle radości. Słońce powoli zniża się ku wodzie. Żar dnia powoli łagodnieje,niebo przyjmuje pomarańczowy odcień.
Zachód słońca
Na plaży oprócz nas nie ma nikogo.Robimy ostatnią rundkę po plaży, próbując w kadrze aparatu zatrzymać chociaż namiastkę tej pięknej chwili. Zaczyna się przypływ i wody zalewają część plaży odcinając ją od reszty brzegu. Gdy noc zapada już na dobre, wracamy na górę do domu znajomego Jose. Ugoszczeni kruchym, słodkim ciastem i czekoladkami owiniętymi w papierki ze znakami z Nazca, siedzimy przy stole. Czas wracać do Limy. Kolega Jose też wraca do stolicy, do pracy. Z garażu wyjeżdża nowym, sportowym samochodem. Jak wspomina Jose, jego tata swego czasu był ministrem transportu. W czwórkę pakujemy się do samochodu Jose i ruszamy w drogę powrotną.
Ostatnie promienie słoneczne

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz