02-04.03.2012
Skaliste wybrzeże Peru |
W piątek po południu trafia się
sposobność by pojechać na plażę. Nie możemy z Agą odmówić sobie takiej
przyjemności. Zatem w tempie ekspresowym pakujemy rzeczy i ruszamy. W
samochodzie Josego, którego zwiemy też zdrobniale Pepe, podążamy na obrzeża
Limy. Rozciągający się wokół krajobraz już po wyjeździe z miasta, to nic innego
jak sucha ziemia. Bardzo zastanawia mnie fakt, dlaczego ziemia nad oceanem,
blisko wody, z dużą wilgotnością powietrza jest tak jałowa? Nieco później
odpowiedź niejako sama do mnie przychodzi. Wszystkiemu winny jest zimny prąd
Humboldta, który zasysa całą wilgoć znad lądu. Po prawej stronie, daleko w dole mijamy
skupisko małych budek. Pytam, czy są to slumsy. W odpowiedzi słyszę, że to
tylko domki plażowe. Docieramy do kompleksów wypoczynkowych usytuowanych jeden
obok drugiego. Każdy z nich przypomina jeden wielki, otoczony ze wszystkich
stron kampus, którego wejścia strzeże ochroniarz. Nasz kompleks nazywa się „Los
Pulpos”, czyli ośmiornice. Strażnik otwiera nam bramę. Wjeżdżamy na szeroką
piaskową drogę. Skręcamy w drugą z rzędu uliczkę i dojeżdżamy do naszego
pensjonatu.
Oczywiście nie chcąc tracić ani chwili
dłużej, zostawiamy wszystko i idziemy na plażę. Wracamy do głównej drogi i
przechodzimy przez cały kompleks, mijając po bokach małe sklepiki spożywcze. W
pewnej chwili ścieżka skręca w lewo i natrafiamy na ogrodzenia. W jednym z nich
znajdują się otwarte drewniane drzwi, a tuż przy nich kolejny ochroniarz. Wpuszcza
nas za bramę, za którą znajduje się ścieżka wiodąca w dół. Schodzimy i w końcu
naszym oczom ukazuje się plaża. Taka, jaka kojarzy nam się z tym słowem. Piaszczysta,
szeroka i długa. I taka, jakiej nie spoytka się w Limie. Na granicy piasku
znajdują się ”szklane domy”, czyli eleganckie domy z przeszklonymi, obszernymi
tarasami, na których siedzą ich domownicy. Dostęp do plaży dla ludzi z zewnątrz
jest ograniczony do wyznaczonych godzin. Na plaży, oprócz nas, znajduje się
wędkarz i kobieta siedząca pod rozłożonym parasolem. Patrzymy w niebo, ale nie
widać ani jednej gwiazdy. Aczynamy sięprzyzwyczajać, że w okolicach Limy, niebo
nie lubi się zbyt często odsłaniać. Lokujemy się wygodnie na piasku i otwieramy
wino.
Degustacja peruwiańskiego wina |
Jest to również poznawcza część naszej wyprawy, która ma na celu
przybliżyć nam bukiet peruwiańskiego wina. Przedmiot naszych badań obejmuje
białe, półwytrawne wino z rekomendacji jednego z pracowników sklepu sieci
„Wong”. Jak dotąd, nie było okazji wypić za pozytywny rezultat naszego
poszukiwania mieszkania, i temu właśnie dedykujemy tę okazję. Wydająca się na
pierwszy rzut oka pusta plaża, to tylko pozory. Obserwujemy jak raz po raz w
piasku powstają otwory i wychodzą z nich ich skorupiaści mieszkańcy. Wino
wyraźnie zaostrzyło wszystkim apetyt, gdyż jednomyślnie, całą salsową ekipą,
postanawiamy pójść coś zjeść.
Wracamy ścieżką w górę i dalej przez
cały kompleks. Wychodzimy do głównej drogi i kierujemy się wzdłuż niej. Co krok
znajdują się restauracje serwujące świeże owoce morza. W każdej z nich mieszają
się latynoskie melodie salsy, bachaty, merengue, czy cumbii. Siadamy przy
jednym ze stolików. Z bogatego menu wybieramy chicharron de pescado –
panierowane kawałki ryby, chicharron mixto – panierowaną mieszkankę owoców
morza, pulpo al. olivo – ośmiornicę w sosie z oliwek, la Cusquena – piwo z
Cusco i Inca Cola – peruwiańską oranżadę. Po dłuższej chwili, na naszym stole
lądują obszernie wypełnione talerze, smakowicie wyglądającego jedzenia. Na wierzchu
chicharrones znajduje się drobno pokrojona cebula z pietruszką. Wszystko
skropione jest sokiem z limonki. Talerze przyozdobione są czerwonym, słodkim
ziemniakiem i marchewką w kształcie kwiatu. Na talerzu obok znajdują się drobne
kawałki ośmiornicy w sosie koloru szarego. Do tego serwowane są paluszki z juki
przypominające w smaku nieco frytki oraz majonez żółtego koloru o smaku
cytrynowym. Panierowane kawałki mięsa wyglądają jak z reklamy KFC, ale w
przeciwieństwie do tego, to co kryje się na naszym talerzu, to prawdziwe
bogactwo oceanu: krewetki, kawałki ryby, ośmiornica, małża. Wszystko jest tak
delikatne i miękkie, że aż rozpływa się w ustach. Za całą ucztę płacimy po 30 soli od osoby
(ok.35 zł), a ja już wiem, że to będzie jedno z moich ulubionych peruwiańskich
dań. Sekret tkwi w tym, iż wszystko jest świeżo złowione.
Orzeźwiająca kuchnia peruwiańska
|
Resztę nocy spędzamy przy akompaniamencie latynoskiech rytmów,
wykorzystując skrupulatnie każdy salsowy kawałek. Kładziemy się spać o 5:00
rano, by wstać już po 9:00. Zmierzamy dalej na południe i dojeżdżamy do plaży
zwanej „los Lenocitos”, czyli „Lwiątka”. Odwiedzamy pzyjaciela Jose, który ma
tam dom. Parkujemy samochód przed bramą garażową. Całe zabudowania wokół
wyglądają jak skupisko bram garażowych wpuszczonych w jeden ciągnący się mur.
Są to tylko pozory, gdyż fasady wszytskich domów skierowane są od strony
oceanu. Klifowe wybrzeże Peru sprawia, że większość plaż znajduje się głęboko w
dole. Paradoksalnie garaż, w którym się znajdujemy, to nic piwnica, a
powiedzielibyśmy poddasze. Pokonujemy teraz schody w dół, które prowadzą nas
obok licznych pouchylanych drzwi i przez malutki tarasik. Na nim uświadamiamy
sobie piękno miejsca, do którego dotarliśmy. Naszym oczom ukazuje się głęboko
zakrojona zatoka otoczona wysokim
skalistym klifem, na którym „zawisły” domy, łącznie z tym, w którym się znajdujemy.
Plaża dla wybranych |
W dole szeroka, piaszczysta plaża, na której prawie nie ma nikogo. Schodzimy
dalej na dół do obszernego salonu z kuchnią i wyjściem na szeroki taras.
Wszystkie ściany domu są śnieżnobiałe z niebieskimi framugami, co przywodzi
skojarzenie z Grecją. Dom jest niemal pusty. Dopiero na tarasie spotykamy
starszą parę raczącą się śniadaniem z widokiem na ocean. Są to rodzice kolegi
Jose. Witamy się grzecznie i dalej obieramy ścieżkę wiodącą, w kierunku plaży.
Na dole, w wygodnych odstępach rozłożone są parasole i leżaki. Rotacyjnie
przypisane są do mieszkańców „klifowych domów”. Podobnie jak wcześniej, plaża na,
której się znajdujemy, ma charakter prywatny. To sprawia, że nazwa ”lwiątka”
nabiera z goła innego znaczenia. Zostawiamy
wszystkie rzeczy pod parasolem i biegniemy po parzącym stopy piasku prosto do
wody. Fala zalewa nasze stopy i…odwrót. Wcale woda nie jest taka ciepła. Ale
już po chwili stopniowo zanurzamy się w wodzie. Nie ma nic lepszego -na upalny
dzień. Przynajmniej tutaj nie musimy też martwić się o rzeczy, o których teraz
nikt nie ma głowy myśleć. Spacerujemy wśród wybrzeża odkrywając po drodze
wyrzucone przez morze dziwy. Trzeba patrzeć pod stopy, gdyż trafiają się też
małe meduzy. Na otaczających plaże skałach można dostrzec pojedyncze kormorany.
Woda, kąpiel, spacery, tańczona na piasku salsa, morskie powietrze sprawiają,
że całą czwórką kierujemy się do plażowej restauracji. Ponownie zamawiamy
chicharrones, które o dziwo okazują się być jeszcze smaczniejsze, niż
poprzedniego wieczoru! Do tego próbujemy teceños, które przypominają mi nieco
smażone faworki, tyle, że mniej tłuste i wspaniale gasząca pragnienie jarra de
limonada, czyli dzban limoniady.
Pinacolada |
Uprzejmy kelner uśmiecha się do mnie i do Agi
i proponuje własnoręcznie przyrządzoną piñacoladę – chłodzący napój na bazie
świeżo wyciskanego soku z ananasa. Po całej uczcie, która również nie wynosi
nas wiele (niech żyje Peru!), naszą uwagę skupiają stojące pod zadaszeniem
skupisko gier. Po kilku chwilach rozgrywamy zacięte spotkanie w piłkarzyki, kontynuujemy
rozgrywki w ping-ponga, a kończymy na sapo. Sapo okazuje się być dla mnie i Agi
zupełną nowością. Jest to peruwiańska gra, która polega na trafieniu metalowym
pieniążkiem do otworów drewnianej szafy. Poziom trudności zależy od otworu, do którego
się trafia, stąd każdy otwór premiowany jest inną ilością punktów. Cześć
otworów posiada ruchome korbki, a na samym środku siedzi ropucha, czyli
tytułowa sapo. Z otwartym pyszczkiem, śmieje się ze wszytskich co próbują
wrzucić metalowy krążek do jej wnętrza. Trafiony rzut wygrywa całą grę. Kto by
pomyślał, że tak proste gry, a tyle radości. Słońce powoli zniża się ku wodzie.
Żar dnia powoli łagodnieje,niebo przyjmuje pomarańczowy odcień.
Zachód słońca |
Na plaży
oprócz nas nie ma nikogo.Robimy ostatnią rundkę po plaży, próbując w kadrze aparatu
zatrzymać chociaż namiastkę tej pięknej chwili. Zaczyna się przypływ i wody zalewają
część plaży odcinając ją od reszty brzegu. Gdy noc zapada już na dobre, wracamy
na górę do domu znajomego Jose. Ugoszczeni kruchym, słodkim ciastem i
czekoladkami owiniętymi w papierki ze znakami z Nazca, siedzimy przy stole.
Czas wracać do Limy. Kolega Jose też wraca do stolicy, do pracy. Z garażu
wyjeżdża nowym, sportowym samochodem. Jak wspomina Jose, jego tata swego czasu
był ministrem transportu. W czwórkę pakujemy się do samochodu Jose i ruszamy w
drogę powrotną.
Ostatnie promienie słoneczne |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz