W sobotę
wieczorem, postanawiamy spontanicznie pojechać za miasto. Ja Abelardo i
przebywająca od tygodnia w Limie Kamila. Za miasto… na myśl przychodzi mi zaraz
zielony las, szum drzew, spokój i cisza. Jednym słowem relaks.
Moje
wyobrażenie po raz pierwszy zostało wystawione na próbę, gdy pojechaliśmy w
odwiedziny do babci Abo na wieś. Tamtego pamiętnego dnia, wsiedliśmy do
autobusu i ruszyliśmy przecinającą wszystkie kraje andyjskie drogą zwaną Panaamericana.
Gdy po 2 godzinach jazdy, na dobre zostawiliśmy już za sobą zabudowania, moim
oczom ukazała się rozległa przestrzeń, i ogromne góry piasku. Jednym słowem
pustynia… gdzieś w środku tego wszystkiego zostaliśmy wysadzeni z mini busa. Wszędzie
dookoła ani jednego drzewa, ani trochę zieleni, zero życia, a jedynie ciągnąca
się za horyzont szosa i moje pytające spojrzenie. Stojąc plecami do szosy, poczuliśmy
uderzenie masy powietrza, od właśnie przejeżdżającego tira. Odwróciliśmy się i
oto właśnie, po drugiej stronie ulicy, stało kilka domów wspinających się na
jedną z piaskowych gór i kilka posadzonych przy nich drzewek. I oto dotarliśmy
do babci Abo mieszkającej na „wsi”, właścicielki rozległego terenu poza Limą.
Wybrzeże |
Tym razem
naszym celem miał być Narodowy Rezerwat Przyrody Lachay. Wczesnym rankiem
wyruszamy na terminal autobusów. Gdy nasz autobus w końcu rusza, w powolnym tempie przeciska się przez uliczny ruch Limy. Po pół godziny jesteśmy już poza
miastem. Wąska, dwukierunkowa uliczka wije się nad stromym brzegiem. W pewnym
momencie naszym oczom ukazuje się całe wybrzeże i rozbijające się o niego wzburzone
fale, raz po raz rozpryskujące białą pianę. Po 3 godzinach jazdy, jako jedyni pasażerowie
opuszczamy autobus. I oto znajdujemy się pośrodku kolejnej pustyni. Nie ma nic,
a jedynym znakiem bytności parku jest tablica informacyjna i ledwo widoczna
wśród szarego piasku żwirowa droga.
Powoli ruszamy
naprzód. Nasz GPS wskazuje dobre kilka kilometrów do wejścia do rezerwatu. Nie
ma wyjścia, trzeba iść dalej. Odwracamy się i już z daleka widzimy kolejny
autobus, który się właśnie zatrzymuje. Po chwili, widzimy podążające tą samą
drogą trzy sylwetki. Bierzemy sobie na ambicję by dotrzeć do parku jako pierwsi
i przyśpieszamy kroku.
widok po wyjściu z autobusu... |
nasz pierwszy autostop |
Gdy po jakieś
chwili znowu się odwracamy, widzimy dwa samochody posuwające się w tym samym kierunku co my. „No to może jakiś autostop?” –żartuje Kamila. Gdy samochody są
już na tyle blisko, wyciągamy ręce z podniesionymi do góry kciukami. Pół
żartem, pól serio. Ku naszemu zaskoczeniu, pierwszy z samochodów zatrzymuje się
i kierowca wskazuje na tył swojego pick up’a. Biegniemy do tyłu i widzimy
siedzące już tam 2 młode studentki i starszą Indiankę. Wchodzimy na naczepę i
samochód rusza dalej. Wraz z nowymi towarzyszkami podróży, wymieniamy się
ciekawymi spojrzeniami. Po chwili pada pytanie skąd jesteśmy i wszystkie trzy
kobiety wyrażają zachwyt nad naszą słowiańską urodą. Jak się okazuje, celem ich wyprawy jest studium występujących
na terenie parku roślin i ich właściwości. W parku mają się połączyć z grupą
studentów, która już tam dotarła.
trasa wędrówki drużyny pierścienia |
Jak się później
dowiadujemy, charakterystyką Parku Lachay są wiecznie gęste mgły i mżawka. Duża
wilgotność powietrza zmierzwia nasze włosy i ubrania. Dojeżdżamy do przejścia,
gdzie za wstęp należy wnieść stosowną opłatę. Dalej po dłuższej chwili,
dojeżdżamy do dwóch podłużnych chat, od których rozwidniają się 3 ścieżki. Wybieramy
jedną z nich, zwaną ścieżką lisa i ruszamy przed siebie. Docieramy do punktu
widokowego i możemy ujrzeć rozciągające się wokół góry i gęstą, niemal
namacalną mgłę w powietrzu. Obserwując horyzont, stwierdzamy, że tak pewnie
musiała wyglądać kraina wędrówki drużyny pierścienia. Śledząc dalej wydeptaną
ścieżkę widzimy małe oczka z wodą. Roślinki zatrzymują wodę z powietrza, która
następnie się skrapla, wypełniając naturalne dziury. Po jakimś czasie mijamy
grupkę wesołych studentów i przechodzimy pod wydrążonymi skałami. Bezlistne drzewa,
sterczące czarne konary, gęsta mgła tworzą prawdziwą scenerię filmową. Czujemy
się jakbyśmy kroczyli przez jakąś zaczarowaną, mroczną krainę.
mieszkaniec wilgotnej krainy |
w krainie dreszczowców |
Po kilku
godzinach wędrówki dochodzimy z przeciwnej strony do znanych nam już chat.
Jedynych zabudować w całym rezerwacie. Na parkingu pusto. Najwyraźniej, z
powrotem, trzeba będzie nam wracać na piechotę. Wchodzimy na wijącą się
ścieżkę, gdy za plecami słyszymy warkot silnika. To powoli, telepiąc się,
nadjeżdża biała ciężarówka z logiem Ministerstwa Środowiska. W kabinie siedzą
dwie osoby. Mimo to, próbujemy szczęścia. Na nasze podniesione dłonie, pojazd
zatrzymuje się. Jeden z mężczyzn ubrany w granatowy uniform wysiada i zaczyna
otwierać kłodkę z tylnej plandeki. Gdy drzwi się otwierają, w środku ukazują
się niemała gromada innych autostopowiczów. W trójkę wskakujemy do środka.
Drzwi z szumem zatrzaskują, się, brzdękanie zamykanej metalowej kłódki i…
ciemność. Siadamy w wolnym miejscu. Samochód rusza. Czujemy się jak jacyś
nielegalni imigranci, trochę jak przemytnicy. Wyobrażamy sobie, co tacy ludzie
muszą czuć. Z któreś strony pada pytanie skąd jesteśmy. Po krótkiej
konwersacji, każdy zajmuje się sobą. W pewnej chwili samochód zatrzymuje się,
rozsuwają się drzwi i dochodzi jeszcze kilka osób. Jadą z nami kobiety, dzieci,
mężczyźni, studenci.
autostop w naczepie |
towarzysze podróży |
Zostajemy
wysadzeni przy tej samej asfaltowej drodze, gdzie zostawił nas autobus. Autobusy
ponoć nie zabierają z drogi. Mimo to, nic nas nie zniechęca. Zaczynamy iść
wzdłuż drogi. Z tym szczęściem, co nam sprzyja, postanawiamy złapać kolejnego
stopa. Zza szerokiego zakrętu, wolna wspinając się pod górę nadjeżdża
ciężarówka. Patrzymy na siebie porozumiewawczo z Kamilą. W końcu przejechałyśmy
już razem 3.000 km, ciężarowym autostopem z Hiszpanii do Polski… Kamila wyciąga
dłoń, a czas zwalnia. Ciężarówka mija nas. Wodzimy za nią wzrokiem, aż do
punktu, w którym się zatrzymuje. Wykonujemy podskok z radości i ruszamy biegiem
do otwartych drzwi. Wspinamy się po drabince na górę i w trójkę lądujemy w
kabinie. Abo, sam nie może w to uwierzyć, że poszło tak gładko. Jednakże szybko
znajduje na to wyjaśnienie. „no tak, w końcu jesteście gringas, to macie
łatwiej”. Dzięki temu, że Abo jest z
nami, i niejako jest stąd, czujemy się względnie bezpiecznie. Nasz kierowca i
jego towarzysz zostawiają nas na rondzie miejscowości Chancay. Wtedy też Kamila
instruuje nas, o podstawowej zasadzie autostopowicza: „Pamiętajcie, że jak
łapiemy stopa, to facet zawsze wsiada pierwszy. Wtedy spada prawdopodobieństwo,
że mogliby porwać kogoś z nas, lub odjechać z laską, a gdyby trzeba było
uciekać, facet zawsze jest najsilniejszy i będzie się mógł łatwiej bronić”. To
ma jakiś sens, kiwamy głowami z Abo.
Zamek de Chancay |
Na drugą cześć
dnia, zaplanowaliśmy zwiedzanie zamku. Na stronie internetowej objawił się nam
niczym zamek z Disneya, no i był na drodze portowej do Limy. Zatem zdecydowane.
Wpakowujemy się do stojącej nieopodal mototaxi, (jest to coś w rodzaju rikszy,
tyle że z motorem) i każemy zawiść się do zamku.
widok z zamku na Ocean Spokojny |
Nasze oczekiwania przerosły
nieco rzeczywistość, ale mimo to nastawiamy się na spędzenie mile czasu.
Udajemy się do jednej z resaturacji na tarasie zamku i siadamy przy stoliku
kontemplując wspaniały widok oceanu. Degustujemy zamkowe wino i specjalność
zakładu. Następnie udajemy się na zwiedzanie zamku.
nogi słonia, z kolekcji trofeów zamku |
Wystawy zdają się być
pomieszaniem z poplątaniem, i zdają się nie mieć związku logicznego. Niemniej,
największe wrażenie robi na nas ostatnia sala, gdzie znajdują się łupy z
polowań. Wypchany lew, stojące na ziemi nogi słonia obcięte przed kolanami,
rogacze pantery, i wiele innych zwierząt, każde wypchane, ze sztucznymi,
szklanymi oczami.
Powiedzmy, że utwierdzamy się w bezsensowności polowań i
wychodzimy z zamku. Na koniec, odnajdujemy prawdziwego rycerza na białym koniu,
po czym spokojnie możemy już ruszać w drogę powrotną do Limy.
rycerz na białym koniu |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz